- N… nazywam się… Andrzej. Chyba Andrzej… tak, Andrzej. Albo Tomasz. Raczej Andrzej. Andrzej Nowak. - Głos Andrzeja Nowaka drżał. Drżała też reszta jego ciała. Siedział naprzeciwko mężczyzny w śnieżnobiałym kitlu, z twarzy przypominającego bankowego urzędnika - świeżo ogolony i ostrzyżony, lekko uśmiechnięty, śmiało patrzący w oczy pragnącego unikać kontaktu wzrokowego Andrzeja Nowaka, czym dodatkowo go stresował. Problem polegał na tym, że mężczyzna ów, którego od Andrzeja Nowaka oddzielało szerokie, metalowe, pomalowane białą farbą biurko, był kimś znacznie potężniejszym od urzędnika. I Andrzej Nowak miał tego świadomość. - Urodziłem się w roku… tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym pierwsz… tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym. - Język mu się plątał, a spojrzenie błądziło po całym gabinecie. - Piąty marzec. Piątego marca się urodziłem. Tego roku, o którym mówiłem.
Mężczyzna uśmiechał się bez przerwy. Jego splecione dłonie spoczywały na blacie biurka. Siedział wyprostowany, wyczekującym spojrzeniem zdając się zachęcać Andrzeja Nowaka do mówienia. Jednak Andrzej Nowak patrzył w jego stronę tylko wtedy, gdy chciał sprawdzić, czy przypadkiem nie śni. Szczypał się nawet w dłonie, oczywiście tak, by siedzący przed nim mężczyzna tego nie zauważył. Ale gabinet nie znikał. Mężczyzna nie znikał. I nie znikała błyszcząca plakietka przypięta do kieszeni jego kitla: Fundacja SCP. Poziom 0.
Nagle Andrzej Nowak poczuł, że brakuje mu tchu. Biel całego gabinetu wywoływała nudności i ból oczu, a mężczyzna posiadający zerowy poziom upoważnienia zdawał się zlewać z otoczeniem. Andrzej Nowak oczami wyobraźni widział siebie jeszcze pół godziny temu - wprowadzany do tej olbrzymiej, sterylnej placówki z workiem na głowie, by nie mógł ocenić, gdzie się znajduje. Przez całą trwającą pięć godzin podróż z więzienia nikt się do niego nie odezwał. Nie otrzymał wyjaśnienia, dlaczego został zabrany z celi śmierci, dlaczego właśnie on i dlaczego wszystko przebiegło tak płynnie. Tylko groźba od barczystego strażnika, zanim został wrzucony do gabinetu - ma się przedstawić i powiedzieć kilka słów o sobie.
- Panie Nowak? - Głos mężczyzny wyrwał go z rozmyśleń. Gwałtownie poderwał głowę i uśmiechnął się nerwowo. - Panie Nowak, dziękuję za to krótkie przedstawienie… siebie. - Zachowywał przyjazny wyraz twarzy. - Ja również jestem Nowak, doktor Nowak. Widzi pan, jaki ten świat mały? - Doktor Nowak parsknął śmiechem. - Zapewne zastanawia się pan, co tutaj robi?
- Ja… tak, tak, myślę właśnie… tak. - Zbyt mocno skinął głową.
- Cóż, moim zadaniem jest odpowiedzieć panu najlepiej, jak to możliwe - przyznał wesoło doktor Nowak, nie poruszając się nawet o centymetr. - Najpierw jednak niech pan powie… za co odsiadywał pan wyrok?
Andrzej Nowak czuł strach. Przeszywający strach. Z jakiegoś powodu bał się siedzącego przed nim człowieka. Bał się go bardziej niż śmierci. Chciał wrócić do więzienia. Chciał tam zginąć. Tylko dlaczego?
- Ja… - zaczął po chwili i mrugnął kilkukrotnie. - Za zabójstwo. Za zabójstwo siedziałem.
- Zabójstwo? Cóż za niespodzianka! - wykrzyknął uradowany doktor Nowak, co jeszcze mocniej speszyło jego rozmówcę. - Jakie zabójstwo? Podwójne, potrójne, z gwałtem, ze zbezczeszczeniem, a może wszystko naraz? - dopytywał ze szczerym zainteresowaniem.
- Pojedyncze. Jedno tylko - wyznał i poczuł, jak do oczu napływają mu łzy. - Córkę zabiłem. Ale… ale przypadkowo, moja żona, ona…
- Córkę? - przerwał doktor Nowak. - Córkę pan zabił? I za córkę dali panu karę śmierci?
- Wypadła przez okno - wycedził, zaciskając zęby.
- Wypadła? - zdziwił się doktor Nowak. - Więc jest pan niewinny?
Andrzej Nowak nie był pewien, czy doktor z niego szydzi, ale nie potrafił też zebrać w sobie na tyle odwagi, bo go o to zapytać.
- Tak, wypadła - stwierdził nieco ostrzej. - Wypadła, ale moja żona… moja żona powiedziała, że ja ją wyrzuciłem. I nie mogłem się bronić. Nie miałem jak. Przekupiła sędziego, jestem pewien! Ta głupia…
- Hej, hej, hej… - Doktor Nowak wykonał pierwszy ruch - gest dłoni oznajmiający, że jego rozmówca powinien się wstrzymać. - Bez nerwów, panie Nowak. Może chciałby pan się poczęstować gumą? Na uspokojenie?
Czując dominację doktora, Andrzej Nowak skinął głową, myśląc przy tym jednak, że w zasadzie ma na gumę ochotę. Był jednak przekonany, że otrzyma jakąś miętową, której nienawidził. Ale ku jego zaskoczeniu doktor Nowak wyjął z szuflady biurka gumę o smaku truskawkowym, którą Andrzej Nowak uwielbiał i z chęcią się nią poczęstował.
- Dobrze, rozumiem zatem - kontynuował doktor Nowak - że został pan skazany za niewinność. Nie, nie, nie, proszę nie protestować! - wykrzyknął, widząc zdenerwowane spojrzenie pana Nowaka. - Doskonale rozumiem, naprawdę doskonale. Sam byłem kiedyś naczelnikiem więzienia i…
- Co to za miejsce? - spytał niespodziewanie Andrzej Nowak, jakby guma truskawkowa dodała mu pewności siebie.
- To? - zapytał doktor Nowak, wiarygodnie udając zdziwienie i rozglądając się po gabinecie tak, jakby sam po raz pierwszy widział go na oczy. - Panie Nowak, znajduje się pan w Fundacji SCP, nigdy pan nie słyszał? - spytał wesoło.
- Nie - wyznał sucho Andrzej Nowak, czując powoli narastającą irytację. Uświadomił też sobie, że nie jest zakuty w kajdanki. Po jego głowie nagle zaczęły chodzić różne myśli, których jeszcze przed chwilą do siebie nie dopuszczał.
- To dziwne - oznajmił zszokowany doktor Nowak. - Powinien pan wiedzieć, że jesteśmy organizacją stworzoną przez prezydenta, by… działać bezzwłocznie, kiedy wyda akt łaski, o którym nie można jednak powiedzieć publicznie…
- Pierdoli pan, doktorze - warknął Andrzej Nowak i sam przestraszył się własnych słów. - To znaczy, ja… - chciał przeprosić, ale wszelkie wyrazy, jakie dotychczas znał, zdawały się w jednej chwili opuścić jego głowę.
- Cóż… - Doktor Nowak spoważniał. - Jeśli tak, może mimo wszystko prezydent podjął złą decyzję…
- Nie, nie! - jęknął Andrzej Nowak, zauważając, że doktor Nowak sięga po słuchawkę stojącego na biurku telefonu. Mężczyźni mierzyli się wzrokiem. Spojrzenie jednego było przepełnione pewnością siebie, a drugiego - strachem.
- Proszę pana, niech pan posłucha - mówił spanikowany Andrzej Nowak, a w głowie mu szumiało. Poczuł, że wyżuł gumę. - Nie chciałem tego powiedzieć, tylko coś…
- Halo? - doktor Nowak dawno już wybrał numer. - Halo, tak, dzwonię w sprawie pana Nowaka. - Rzucił rozmówcy nienawistne spojrzenie. - Tak, nie dostosowuje się. No co? Chyba weźmiemy innego, prawda? Tylu oddałoby wszystko za uwolnienie…
- Nie! - Tym razem Andrzej Nowak poderwał się z krzesła. - Proszę, niech pan…
- Nie możemy? - Doktor Nowak wciąż mierzył pana Nowaka wzorkiem. - Cóż… rozumiem. Rozumiem. Trudno, jakoś dam radę. Dziękuję. Tak, zadziałało. Lepiej niż sądziłem. Do widzenia. - Odłożył słuchawkę. - Niech pan siada - polecił natychmiast. Andrzej Nowak od razu zajął miejsce.
Chwilę trwali w ciszy.
- To śmieszne - stwierdził chłodno doktor Nowak, a ton, w jakim przemawiał, zmienił się nie do poznania. - Jeszcze kilka minut temu bardziej niż śmierci bał się pan mnie. A jednak skorzystanie z fałszywego telefonu i samo napomknięcie o pana odesłaniu nagle zmieniło pańskie perspektywy o sto osiemdziesiąt stopni.
Andrzej Nowak poczuł, że krew w jego żyłach tężeje, a włosy stają dęba.
- Skąd pan… - Chrząknął, bo nagle zaschło mu w gardle. - Skąd pan wie, o czym myślałem?
- No jasna cholera! - Doktor Nowak niemal wyrwał szufladę, z której ponownie wyjął gumę truskawkową. Uważnie przeczytał wszystkie informacje znajdujące się na etykiecie, po czym spojrzał w kierunku wiszącego nad wejściem zegara. - Jeszcze nie działa? Już powinno.
- Co "nie działa"? - Andrzej Nowak poczuł ciarki na plecach. Dech mu zapierało. - Co "nie działa"?! - wrzasnął i próbował się podnieść, ale z niedowierzaniem stwierdził, że jego mięśnie odmawiają posłuszeństwa.
- No, działa - stwierdził spokojny już doktor Nowak, nie przywracając jednak swojemu głosowi dawnej wesołości. Zamiast tego wydawał się zwyczajnie znudzony.
Andrzej Nowak rozpaczliwie łapał oddech, powoli zsuwając się z krzesła. Doktor Nowak wstał i podszedł do rozmówcy, po czym wyznał:
- Ja nie wiem, co z panem zrobią. Wiem tylko, że o niczym nie będzie pan pamiętał, a za około dwie minuty straci pan przytomność. Nasza rozmowa musiała się odbyć - jej wspomnienie zostanie w losowy sposób pocięte i wrzucone do pańskiej pamięci, tak by zdawał pan sobie sprawę z niektórych faktów, jak smak ulubionej gumy albo przyznanie się do zamordowania córki. Swoją drogą, świetna ta guma, prawda? Na krótką chwilę rozjaśniła panu umysł, ten skok percepcji, ilorazu inteligencji… ale nic nie trwa wiecznie. Reszta zależy od nich. Tutaj zaczyna się pańska podróż.
Andrzej Nowak obserwował doktora Nowaka przerażonym wzrokiem, nie był już w stanie wydobyć z siebie choćby jęknięcia.
- Wszyscy się czegoś boimy, panie Nowak.
Na dźwięk pukania do drzwi, doktor Nowak wstał. Wiedział, kto przyszedł. Westchnął i powiedział:
- Proszę.
W drzwiach stanął mężczyzna wysoki, barczysty, o bystrym i czujnym spojrzeniu. Bez słowa rozejrzał się po gabinecie, zatrzymując wzrok na leżącym przy biurku ciele.
- Guma zadziałała, czy dalej mam do ciebie mówić "Nowak"? - spytał oschle, z pewną dozą kpiny w głosie.
- Zadziałała - stwierdził krótko doktor i przykucnął, by sprawdzić, czy Andrzej Nowak wciąż oddycha.
- Naprawdę dalej przedstawiasz się nowym jako "doktor Nowak"? - dopytywał mężczyzna, podchodząc do biurka. - Nie chcesz używać swojego prawdziwego nazwiska?
- To byłoby nieprofesjonalne - oświadczył obruszony doktor. Wyprostował się w momencie, gdy jego gość poprawiał akurat przypiętą do swojego kitla plakietkę: Fundacja SCP. Doktor Tępicki. Poziom 1. - Zresztą, ja pracuję również z ludźmi, nie z kolegami z biura…
- Przecież tu przyszedłem - powiedział znudzony Tępicki, bawiąc się słuchawką fałszywego telefonu - przyszedłem i naraziłem się, że zobaczy mnie ten tu - wskazał głową nieprzytomnego Andrzeja Nowaka. - Też żyję na krawędzi, Zbytowski - stwierdził z ironicznym uśmiechem.
- Nie przy nim! - oburzył się doktor Zbytowski, do niedawna nazywany doktorem Nowakiem. - Nie jestem pewien, czy do końca stracił świadomość, wciąż może usłyszeć…
- Zbytowski - przerwał podniesionym głosem Tępicki - nawet nie jesteś w pełni doktorem. Prawdę mówiąc mało kogo obchodzisz. I zdajesz sobie z tego sprawę. Jeśli chcesz, możesz zamienić się miejscami z naszym nowym pracownikiem klasy D, jak on ma…?
- Nowak - burknął Zbytowski.
- Nowak! - Tępicki klasnął. - Znakomicie, nikt nie zauważy!
- Po co tutaj przyszedłeś, Tępicki? - Zbytowski czuł się coraz podlej.
- Żeby ci powiedzieć, że masz przyprowadzić wózek inwalidzki i przynieść naszywkę… - Wyciągnął z kieszeni kitla małą kartkę. - "D-7044". Z tego, co mi powiedziano, wszystko czeka w pomieszczeniu zaopatrzeniowym numer dwadzieścia, czyli parę korytarzy stąd.
- Czy przypadkiem nie miałeś po drodze? Nie mogłeś sam tego załatwić? - spytał zdenerwowany Zbytowski.
- Muszę przypilnować twojego sobowtóra - powiedział swobodnie Tępicki - na wypadek gdyby wstał i zaczął podsłuchiwać. - Znów się uśmiechnął.
Zbytowski stał przez chwilę nieruchomo. Z Tępickim mierzyli się wzrokiem. Wreszcie wyszedł, zamykając za sobą drzwi.
Tyle lat tu pracuję - myślał zirytowany Zbytowski, przemierzając korytarz - i nawet nie wiem, gdzie ich wszystkich wywożą.
Słabe promienie popołudniowego słońca oświetlały wnętrze Skrzydła Cywilnego Ośrodka 7. Zanosiło się na burzę, choć istniała jeszcze minimalna szansa na rozpogodzenie.
Kiedy doktor Zbytowski znalazł pomieszczenie zaopatrzeniowe numer dwadzieścia, ze zdziwieniem stwierdził, że było zamknięte. Szczęśliwie za zakrętem odszukał jednego z pracowników obsługi, który jednak zdziwił go jeszcze bardziej:
- To pomieszczenie jest nieczynne od miesiąca - stwierdził spokojnie - i zniszczono wszystko, co się w nim znajdowało.
- A wózek inwalidzki? Był tam wózek inwalidzki?
Mężczyzna wzruszył ramionami.
- Ale nie sądzę. Przechowywano w nim głównie jakieś środki chemiczne, teraz planują, zdaje się, przekształcić całość na składowisko starych metalowych części z różnego rodzaju ustrojstwa.
Ten Tępicki ma tupet - pomyślał zirytowany Zbytowski.
- A po co panu wózek inwalidzki? - spytał mężczyzna.
- Bo męczy mnie chodzenie tutaj - odparł Zbytowski i machnął ręką.
Tymczasem doktor Tępicki wciąż czekał. Wezwał już, kogo miał wezwać, więc pozostało mu czekanie. Jako że jednak nie należał do ludzi przepadających za bezczynnością, po chwili zaczął przyglądać się nowemu pracownikowi klasy D.
Sylwetkę ma dobrą - myślał - pewnie nieźle biega. Biceps i przedramiona zdecydowanie wypracowane w więziennej siłowni, tylko z klatką słabo. Nogi też nie zachwycają. Ale może to nic złego. Nos krzywy. Czyli potrafi się bić. Hm, szybki, potrafi się bić, odciski na dłoniach, więc chwyt też pewnie silny… o, i żonaty - stwierdził, dostrzegając na palcu Andrzeja Nowaka obrączkę. - Ciekawe…
W tym momencie, zupełnie niespodziewanie, Andrzej Nowak jęknął. Doktor Tępicki odsunął się odruchowo, ale szybko zrozumiał, że nie jest w żaden sposób zagrożony i na jego ustach zagościł uśmiech. Spokojnie obserwował, jak oddech mężczyzny przyspiesza, a jego źrenice rozszerzają się do granic możliwości. Minutę stękał i próbował wykonać jakikolwiek ruch. Wreszcie słabym, zachrypniętym głosem wydusił:
- Co… jesteszcze złymi… złymi ludszmi - oświadczył, z każdym wyrazem robiąc się tylko bardziej czerwony.
- Zło - powiedział uradowany doktor Tępicki, stając tuż nad Andrzejem Nowakiem - to pojęcie względne, drogi panie. Niech pan uzna…
- Ja… - cedził wciąż Andrzej Nowak.
Ja jestem świadomy, wszystko słyszę, gdzie jest ten doktor Zbytowski, który dał mi gumę? Gdzie on jest?! - myślał, ale nic nie powiedział. Poczuł, że jego powieki się zamykają. - Spokojnie… opanować oddech… będą myśleć, że dalej jestem nieprzytomny… Skurwiele!
- I odpłynął - stwierdził z satysfakcją doktor Tępicki. Chwile potem usłyszał dźwięk otwieranych drzwi. Widząc, kto stanął w progu, uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Wchodź, proszę. Zaraz przyjdzie.
Doktor Zbytowski powoli kroczył w kierunku swojego gabinetu. Nie miał ani wózka, ani naszywki. Przynosił ze sobą tylko złość.
"Bardzo śmieszne, Tępicki" - podejmował w myślach wyimaginowaną konwersację. - "Myślisz, że nie wiedziałem, że to pomieszczenie jest nieczynne?"… nie, to źle zabrzmi, głupio, przecież tam poszedłem… A może: "Tępicki, masz na nazwisko Tępicki, bo jesteś taki tępy, że pomyliłeś pomieszczenia?"… chyba w porządku. Powinien nie mieć możliwości ripostowania, szczególnie jeśli przybiorę groźny wyraz twarzy.
Kiedy wreszcie znalazł się przed wejściem do gabinetu, odetchnął. Szybko zebrał myśli i pewnie nacisnął klamkę.
Jednak widok, jaki zastał, odebrał mu mowę.
Tępicki opierał się ręką o blat jego biurka. Obok, na wózku inwalidzkim, siedział nieprzytomny Andrzej Nowak. Ale w gabinecie pojawiła się również trzecia osoba i to jej widok najbardziej dziwił Zbytowskiego - strażnik; mający ponad dwa metry wzrostu, wyglądający co najmniej groźnie.
- Jesteś! - rzucił mu na powitanie uradowany Tępicki. - Wybacz, ale zapomniałem, że z tamtego pomieszczenia wynieśli wczoraj wózek. Całe szczęście znalazł się strażnik - wskazał kolosa - który mi go dostarczył.
- Pomieszczenie jest nieczynne od miesiąca - wypowiedział cicho pierwsze słowa, które przyszły mu do głowy. Powietrze stało się gęste i ciężkie; Zbytowski miał wrażenie, że za chwilę może nie mieć czym oddychać.
- No tak… - przyznał Tępicki, odruchowo pstrykając palcami. Robił to zawsze, kiedy był zakłopotany. - Cóż, więc nie będę cię trzymał w niepewności, Zbytowski. Po tego więźnia - poklepał Andrzeja Nowaka po ramieniu - mogli wysłać każdego, również zerówki. Ale wybrali mnie, bo uznali, że z ust kolegi ta informacja zabrzmi lepiej.
Zbytowski wciąż nie do końca wiedział jak powinien interpretować sytuację, w której się znalazł. Mimo to jego kończyny zdrętwiały, a myśli szumiały w głowie.
- Paskudna sytuacja - przyznał Tępicki, spoglądając na strażnika. Po kilku sekundach przenikliwej ciszy, dał mu sygnał skinieniem głowy.
Zbytowski nie protestował, gdy potężny mężczyzna wykręcił jego dłonie i zacisnął na nadgarstkach kajdanki. Nie wypowiedział nawet słowa. Tylko cały czas zastanawiał się, jak mogło do tego dojść.
- Wybacz całe to zamieszanie - mówił dalej Tępicki, nie ruszając się z miejsca - ale pomyślałem, że mogłaby ci przyjść do głowy ucieczka. Zatem - zostaniesz teraz przetransportowany do celi, gdzie oddasz swój fundacyjny uniform i plakietkę, a następnie otrzymasz preparat amnezyjny klasy A. Później wrócisz do żony i zjesz obiad. Odbierzesz pocztę i ze zdziwieniem stwierdzisz, że otrzymałeś posadę jako prezes… jakiegoś zakładu, nie pamiętam, jak się nazywał.
- Zwalniacie mnie - stwierdził słabo.
- Ale nie bierz tego do siebie - powiedział uśmiechnięty Tępicki. - Na życie zarobisz. A awans tutaj mógłby przynieść same szkody. Dla ciebie. Rozumiesz, szkody psychiczne. Zasadniczo "góra" uznała, że zwyczajnie nie masz wystarczających kompetencji. Że… że się nie nadajesz - Wzruszył ramionami.
- "Góra"… - powtórzył Zbytowski. - Nie mam nawet pojęcia, z kogo składa się ta "góra". - Spojrzał Tępickiemu w oczy.
- Czasem lepiej nie wiedzieć - stwierdził sucho. - Do widzenia, panie Zbytowski.
I Zbytowski został wyprowadzony.
Tępicki rozejrzał się po pustym gabinecie.
Trzeba będzie znaleźć kogoś na zastępstwo - pomyślał. Upewnił się, że skórzane paski na kostkach i nadgarstkach Andrzeja Nowaka zostały dostatecznie mocno zaciśnięcie. Sprawdził godzinę. - Już pewnie czekają. Czas najwyższy.
Chwycił wystające z oparcia wózka rączki i ruszył w kierunku wyjścia z Ośrodka 7.
Niebo pokryły gęste ołowiane chmury, całkowicie zasłaniając słabe słońce i przykrywając ziemię niepokojącym cieniem. Wszyscy musieli pogodzić się z faktem, iż nie dojdzie do rozpogodzenia. Doktor Tępicki zaraz po opuszczeniu budynku usłyszał w oddali pierwszy grzmot. Użył tylnego wyjścia — prowadziło na małe podwórze, skąd po pracowników Fundacji przyjeżdżano, by zabierać ich do poszczególnych placówek. Nie inaczej było tym razem. Fundacyjna furgonetka, biała, z włączonymi długimi światłami, fałszywym numerem rejestracyjnym i przyciemnianymi szybami, oczekiwała nadejścia pasażerów.
Tępicki trwał chwilę w bezruchu, przyglądając się niebu. Ciepły, lepki wiatr co jakiś czas lekko poruszał jego krótkimi włosami. Doktor odczuwał niewytłumaczalny niepokój. Zanim popchnął wózek z Andrzejem Nowakiem w stronę furgonetki, rozejrzał się nerwowo, czując, że powód, dla którego teraz marszczył brwi, ma w zasięgu wzroku. Nie mylił się.
Brak naszywki - pomyślał zirytowany, dostrzegając brak numeru na plecach pana Nowaka. - Ale… w Strefie pewnie wyrobią - przypuścił, zerkając w stronę kierowcy furgonetki, który choć zaniepokojenia w żaden sposób nie wyrażał, mógłby pomyśleć jeszcze coś złego o pracowniku naukowym z pierwszym poziomem upoważnienia, gdyby ten poinformował, że musi się cofnąć i załatwić formalność.
Tępicki westchnął.
Źle się dzieje, że już nawet na ludziach nie można polegać - pomyślał, wspominając Zbytowskiego. Zacisnął dłonie na oparciu wózka inwalidzkiego i powoli pomaszerował w stronę środka transportu, wciąż myśląc o prawdopodobnej reprymendzie, jaką otrzyma po dotarciu na miejsce.
Tymczasem Andrzej Nowak śnił. Nie wiedział, czy zapadł w sen ze zmęczenia, czy może guma, którą został poczęstowany, dopiero zaczynała prawidłowo działać. Jego oddech zwolnił, ustabilizował się, a ciało wypełniło przyjemne ciepło. Widział doktorów Tępickiego i Zbytowskiego, stojących nieruchomo obok siebie w bardzo jasnym pomieszczeniu. Ich spojrzenia były nieobecne, patrzyli w dal, na jakiś nieokreślony punkt za jego plecami. Nowak dostrzegał również własne dłonie. Mógł się poruszać. Był wściekły. Zacisnął pięści, a z jego płuc wydobył się ryk okrutny, przeraźliwy, niemal zwierzęcy. Miał zamiar rzucić się na doktorów, wyrządzić im najgorszą z możliwych krzywd, zrekompensować za wszystkie cierpienia, których mu przysporzyli. Jednak zanim wykonał pierwszy krok, doktor Tępicki niespodziewanie spojrzał w stronę doktora Zbytowskiego, po czym zamachnął się i uderzył go pięścią w twarz. Zbytowski padł na ziemię jak kłoda, ciężko, zupełnie bezwładnie. Andrzej Nowak poczuł, że grunt ucieka mu spod stóp. Sekundę później sam leżał na ziemi, obserwując mijającego go olbrzymiego strażnika, który prowadził wózek inwalidzki. Strażnik z troską w głosie spytał doktora Zbytowskiego, czy ten dobrze się czuje, a następnie, nie oczekując odpowiedzi, wsadził go na wózek. Po kilku sekundach przenikliwego milczenia poinformował również, iż kolejne takie uderzenie byłoby śmiertelne. Ukłonił się doktorowi Tępickiemu i szybko opuścił pomieszczenie, choć Andrzej Nowak nie potrafił ustalić, w jaki sposób tego dokonał.
Zostali z Tępickim sam na sam. Nowak wstał, ponownie czując narastającą złość. Znów nie dał jej jednak upustu - z sufitu na wysokość szyi doktora niespodziewanie spadł bowiem stryczek. Tępicki złapał grubą pętlę i przełożył przez nią głowę, następnie prawą dłonią chwytając metrowej długości dźwignię, która nie wiadomo skąd pojawiła się tuż obok prawej nogi doktora, a po pociągnięciu której podłoga miała usunąć się spod jego stóp.
Andrzej Nowak poczuł napływające do oczu łzy. Błagalnym tonem wykrzyknął w stronę Tępickiego, by "tego nie robił". Ten uśmiechnął się groteskowo i gestem lewej dłoni wskazał jakieś miejsce za Nowakiem. Pan Nowak natychmiast odwrócił głowę, dostrzegając ciemność, ciemność tak przenikliwą, że zaparła mu dech w piersiach. Ponownie skierował wzrok w stronę Tępickiego; doktor powoli pociągał za dźwignię. Andrzej Nowak chciał krzyknąć raz jeszcze, ale kiedy tylko otworzył usta, zauważył, że ciemność zza jego pleców zaczyna ogarniać całe pomieszczenie. Tępicki wciąż się uśmiechał i wciąż powoli pociągał za dźwignię.
Ale czy doktor się powiesił? Tego Andrzej Nowak wiedzieć nie mógł, bowiem w pewnym momencie ciemność zasłoniła przebieg tej dramatycznej sceny. Wówczas też na dobre stracił przytomność.
Doktor Tępicki obserwował powoli znikające mu z oczu miasto. Czekało ich jeszcze wiele kilometrów drogi, oczywiście w całkowitej ciszy, w całkowitym skupieniu i w całkowitej izolacji. Prowadzący furgonetkę kierowca nie mógł zadawać żadnych pytań, nie mógł poruszać kwestii związanych z życiem przewożonych pasażerów, nie wiedział i nie mógł wiedzieć, co czai się za murami budynku, do którego zmierzali. Mógł tylko stwierdzać fakty, jak: "Zaraz będzie stromy podjazd" albo "Stoimy w korku". I - jako pracownik względnie zbędny - mógł stracić życie, gdyby doktora naszła ochota, by mu je odebrać.
Doktor Tępicki nie myślał jednak o kierowcy. W zasadzie nie myślał o niczym. Obserwował tylko szczyty najwyższych budynków znajdujących się w mieście, ponieważ reszta zabudowań już dawno zniknęła mu z oczu. Na zewnątrz robiło się coraz ciemniej, głównie z powodu kłębiących się ponad nimi granatowych chmur. Tam, dokąd jechali, z pewnością wykluwała się już potężna burza. Może to sprawiło, że doktor Tępicki nieco się zasmucił. Nad miastem wciąż było tylko szaro, a tutaj, w tym lesie, do którego wjeżdżali, a który wydawał się nieprzenikniony i odrzucający, panowała niemal ciemność.
- N… nazywam się… Andrzej. Chyba Andrzej… tak, Andrzej. Albo Tomasz. Raczej Andrzej. Andrzej Nowak. - Głos Andrzeja Nowaka drżał. Drżała też reszta jego ciała. Siedział naprzeciwko mężczyzny w śnieżnobiałym kitlu, z twarzy przypominającego bankowego urzędnika - świeżo ogolony i ostrzyżony, lekko uśmiechnięty, śmiało patrzący w oczy pragnącego unikać kontaktu wzrokowego Andrzeja Nowaka, czym dodatkowo go stresował. Problem polegał na tym, że mężczyzna ów, którego od Andrzeja Nowaka oddzielało szerokie, metalowe, pomalowane białą farbą biurko, był kimś znacznie potężniejszym od urzędnika. I Andrzej Nowak miał tego świadomość. - Urodziłem się w roku… tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym pierwsz… tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym. - Język mu się plątał, a spojrzenie błądziło po całym gabinecie. - Piąty marzec. Piątego marca się urodziłem. Tego roku, o którym mówiłem.
Mężczyzna uśmiechał się bez przerwy. Jego splecione dłonie spoczywały na blacie biurka. Siedział wyprostowany, wyczekującym spojrzeniem zdając się zachęcać Andrzeja Nowaka do mówienia. Jednak Andrzej Nowak patrzył w jego stronę tylko wtedy, gdy chciał sprawdzić, czy przypadkiem nie śni. Szczypał się nawet w dłonie, oczywiście tak, by siedzący przed nim mężczyzna tego nie zauważył. Ale gabinet nie znikał. Mężczyzna nie znikał. I nie znikała błyszcząca plakietka przypięta do kieszeni jego kitla: Fundacja SCP. Poziom 0.
Nagle Andrzej Nowak poczuł, że brakuje mu tchu. Biel całego gabinetu wywoływała nudności i ból oczu, a mężczyzna posiadający zerowy poziom upoważnienia zdawał się zlewać z otoczeniem. Andrzej Nowak oczami wyobraźni widział siebie jeszcze pół godziny temu - wprowadzany do tej olbrzymiej, sterylnej placówki z workiem na głowie, by nie mógł ocenić, gdzie się znajduje. Przez całą trwającą pięć godzin podróż z więzienia nikt się do niego nie odezwał. Nie otrzymał wyjaśnienia, dlaczego został zabrany z celi śmierci, dlaczego właśnie on i dlaczego wszystko przebiegło tak płynnie. Tylko groźba od barczystego strażnika, zanim został wrzucony do gabinetu - ma się przedstawić i powiedzieć kilka słów o sobie.
- Panie Nowak? - Głos mężczyzny wyrwał go z rozmyśleń. Gwałtownie poderwał głowę i uśmiechnął się nerwowo. - Panie Nowak, dziękuję za to krótkie przedstawienie… siebie. - Zachowywał przyjazny wyraz twarzy. - Ja również jestem Nowak, doktor Nowak. Widzi pan, jaki ten świat mały? - Doktor Nowak parsknął śmiechem. - Zapewne zastanawia się pan, co tutaj robi?
- Ja… tak, tak, myślę właśnie… tak. - Zbyt mocno skinął głową.
- Cóż, moim zadaniem jest odpowiedzieć panu najlepiej, jak to możliwe - przyznał wesoło doktor Nowak, nie poruszając się nawet o centymetr. - Najpierw jednak niech pan powie… za co odsiadywał pan wyrok?
Andrzej Nowak czuł strach. Przeszywający strach. Z jakiegoś powodu bał się siedzącego przed nim człowieka. Bał się go bardziej niż śmierci. Chciał wrócić do więzienia. Chciał tam zginąć. Tylko dlaczego?
- Ja… - zaczął po chwili i mrugnął kilkukrotnie. - Za zabójstwo. Za zabójstwo siedziałem.
- Zabójstwo? Cóż za niespodzianka! - wykrzyknął uradowany doktor Nowak, co jeszcze mocniej speszyło jego rozmówcę. - Jakie zabójstwo? Podwójne, potrójne, z gwałtem, ze zbezczeszczeniem, a może wszystko naraz? - dopytywał ze szczerym zainteresowaniem.
- Pojedyncze. Jedno tylko - wyznał i poczuł, jak do oczu napływają mu łzy. - Córkę zabiłem. Ale… ale przypadkowo, moja żona, ona…
- Córkę? - przerwał doktor Nowak. - Córkę pan zabił? I za córkę dali panu karę śmierci?
- Wypadła przez okno - wycedził, zaciskając zęby.
- Wypadła? - zdziwił się doktor Nowak. - Więc jest pan niewinny?
Andrzej Nowak nie był pewien, czy doktor z niego szydzi, ale nie potrafił też zebrać w sobie na tyle odwagi, bo go o to zapytać.
- Tak, wypadła - stwierdził nieco ostrzej. - Wypadła, ale moja żona… moja żona powiedziała, że ja ją wyrzuciłem. I nie mogłem się bronić. Nie miałem jak. Przekupiła sędziego, jestem pewien! Ta głupia…
- Hej, hej, hej… - Doktor Nowak wykonał pierwszy ruch - gest dłoni oznajmiający, że jego rozmówca powinien się wstrzymać. - Bez nerwów, panie Nowak. Może chciałby pan się poczęstować gumą? Na uspokojenie?
Czując dominację doktora, Andrzej Nowak skinął głową, myśląc przy tym jednak, że w zasadzie ma na gumę ochotę. Był jednak przekonany, że otrzyma jakąś miętową, której nienawidził. Ale ku jego zaskoczeniu doktor Nowak wyjął z szuflady biurka gumę o smaku truskawkowym, którą Andrzej Nowak uwielbiał i z chęcią się nią poczęstował.
- Dobrze, rozumiem zatem - kontynuował doktor Nowak - że został pan skazany za niewinność. Nie, nie, nie, proszę nie protestować! - wykrzyknął, widząc zdenerwowane spojrzenie pana Nowaka. - Doskonale rozumiem, naprawdę doskonale. Sam byłem kiedyś naczelnikiem więzienia i…
- Co to za miejsce? - spytał niespodziewanie Andrzej Nowak, jakby guma truskawkowa dodała mu pewności siebie.
- To? - zapytał doktor Nowak, wiarygodnie udając zdziwienie i rozglądając się po gabinecie tak, jakby sam po raz pierwszy widział go na oczy. - Panie Nowak, znajduje się pan w Fundacji SCP, nigdy pan nie słyszał? - spytał wesoło.
- Nie - wyznał sucho Andrzej Nowak, czując powoli narastającą irytację. Uświadomił też sobie, że nie jest zakuty w kajdanki. Po jego głowie nagle zaczęły chodzić różne myśli, których jeszcze przed chwilą do siebie nie dopuszczał.
- To dziwne - oznajmił zszokowany doktor Nowak. - Powinien pan wiedzieć, że jesteśmy organizacją stworzoną przez prezydenta, by… działać bezzwłocznie, kiedy wyda akt łaski, o którym nie można jednak powiedzieć publicznie…
- Pierdoli pan, doktorze - warknął Andrzej Nowak i sam przestraszył się własnych słów. - To znaczy, ja… - chciał przeprosić, ale wszelkie wyrazy, jakie dotychczas znał, zdawały się w jednej chwili opuścić jego głowę.
- Cóż… - Doktor Nowak spoważniał. - Jeśli tak, może mimo wszystko prezydent podjął złą decyzję…
- Nie, nie! - jęknął Andrzej Nowak, zauważając, że doktor Nowak sięga po słuchawkę stojącego na biurku telefonu. Mężczyźni mierzyli się wzrokiem. Spojrzenie jednego było przepełnione pewnością siebie, a drugiego - strachem.
- Proszę pana, niech pan posłucha - mówił spanikowany Andrzej Nowak, a w głowie mu szumiało. Poczuł, że wyżuł gumę. - Nie chciałem tego powiedzieć, tylko coś…
- Halo? - doktor Nowak dawno już wybrał numer. - Halo, tak, dzwonię w sprawie pana Nowaka. - Rzucił rozmówcy nienawistne spojrzenie. - Tak, nie dostosowuje się. No co? Chyba weźmiemy innego, prawda? Tylu oddałoby wszystko za uwolnienie…
- Nie! - Tym razem Andrzej Nowak poderwał się z krzesła. - Proszę, niech pan…
- Nie możemy? - Doktor Nowak wciąż mierzył pana Nowaka wzorkiem. - Cóż… rozumiem. Rozumiem. Trudno, jakoś dam radę. Dziękuję. Tak, zadziałało. Lepiej niż sądziłem. Do widzenia. - Odłożył słuchawkę. - Niech pan siada - polecił natychmiast. Andrzej Nowak od razu zajął miejsce.
Chwilę trwali w ciszy.
- To śmieszne - stwierdził chłodno doktor Nowak, a ton, w jakim przemawiał, zmienił się nie do poznania. - Jeszcze kilka minut temu bardziej niż śmierci bał się pan mnie. A jednak skorzystanie z fałszywego telefonu i samo napomknięcie o pana odesłaniu nagle zmieniło pańskie perspektywy o sto osiemdziesiąt stopni.
Andrzej Nowak poczuł, że krew w jego żyłach tężeje, a włosy stają dęba.
- Skąd pan… - Chrząknął, bo nagle zaschło mu w gardle. - Skąd pan wie, o czym myślałem?
- No jasna cholera! - Doktor Nowak niemal wyrwał szufladę, z której ponownie wyjął gumę truskawkową. Uważnie przeczytał wszystkie informacje znajdujące się na etykiecie, po czym spojrzał w kierunku wiszącego nad wejściem zegara. - Jeszcze nie działa? Już powinno.
- Co "nie działa"? - Andrzej Nowak poczuł ciarki na plecach. Dech mu zapierało. - Co "nie działa"?! - wrzasnął i próbował się podnieść, ale z niedowierzaniem stwierdził, że jego mięśnie odmawiają posłuszeństwa.
- No, działa - stwierdził spokojny już doktor Nowak, nie przywracając jednak swojemu głosowi dawnej wesołości. Zamiast tego wydawał się zwyczajnie znudzony.
Andrzej Nowak rozpaczliwie łapał oddech, powoli zsuwając się z krzesła. Doktor Nowak wstał i podszedł do rozmówcy, po czym wyznał:
- Ja nie wiem, co z panem zrobią. Wiem tylko, że o niczym nie będzie pan pamiętał, a za około dwie minuty straci pan przytomność. Nasza rozmowa musiała się odbyć - jej wspomnienie zostanie w losowy sposób pocięte i wrzucone do pańskiej pamięci, tak by zdawał pan sobie sprawę z niektórych faktów, jak smak ulubionej gumy albo przyznanie się do zamordowania córki. Swoją drogą, świetna ta guma, prawda? Na krótką chwilę rozjaśniła panu umysł, ten skok percepcji, ilorazu inteligencji… ale nic nie trwa wiecznie. Reszta zależy od nich. Tutaj zaczyna się pańska podróż.
Andrzej Nowak obserwował doktora Nowaka przerażonym wzrokiem, nie był już w stanie wydobyć z siebie choćby jęknięcia.
- Wszyscy się czegoś boimy, panie Nowak.
Na dźwięk pukania do drzwi, doktor Nowak wstał. Wiedział, kto przyszedł. Westchnął i powiedział:
- Proszę.
[[/tab]]
W drzwiach stanął mężczyzna wysoki, barczysty, o bystrym i czujnym spojrzeniu. Bez słowa rozejrzał się po gabinecie, zatrzymując wzrok na leżącym przy biurku ciele.
- Guma zadziałała, czy dalej mam do ciebie mówić "Nowak"? - spytał oschle, z pewną dozą kpiny w głosie.
- Zadziałała - stwierdził krótko doktor i przykucnął, by sprawdzić, czy Andrzej Nowak wciąż oddycha.
- Naprawdę dalej przedstawiasz się nowym jako "doktor Nowak"? - dopytywał mężczyzna, podchodząc do biurka. - Nie chcesz używać swojego prawdziwego nazwiska?
- To byłoby nieprofesjonalne - oświadczył obruszony doktor. Wyprostował się w momencie, gdy jego gość poprawiał akurat przypiętą do swojego kitla plakietkę: Fundacja SCP. Doktor Tępicki. Poziom 1. - Zresztą, ja pracuję również z ludźmi, nie z kolegami z biura…
- Przecież tu przyszedłem - powiedział znudzony Tępicki, bawiąc się słuchawką fałszywego telefonu - przyszedłem i naraziłem się, że zobaczy mnie ten tu - wskazał głową nieprzytomnego Andrzeja Nowaka. - Też żyję na krawędzi, Zbytowski - stwierdził z ironicznym uśmiechem.
- Nie przy nim! - oburzył się doktor Zbytowski, do niedawna nazywany doktorem Nowakiem. - Nie jestem pewien, czy do końca stracił świadomość, wciąż może usłyszeć…
- Zbytowski - przerwał podniesionym głosem Tępicki - nawet nie jesteś w pełni doktorem. Prawdę mówiąc mało kogo obchodzisz. I zdajesz sobie z tego sprawę. Jeśli chcesz, możesz zamienić się miejscami z naszym nowym pracownikiem klasy D, jak on ma…?
- Nowak - burknął Zbytowski.
- Nowak! - Tępicki klasnął. - Znakomicie, nikt nie zauważy!
- Po co tutaj przyszedłeś, Tępicki? - Zbytowski czuł się coraz podlej.
- Żeby ci powiedzieć, że masz przyprowadzić wózek inwalidzki i przynieść naszywkę… - Wyciągnął z kieszeni kitla małą kartkę. - "D-7044". Z tego, co mi powiedziano, wszystko czeka w pomieszczeniu zaopatrzeniowym numer dwadzieścia, czyli parę korytarzy stąd.
- Czy przypadkiem nie miałeś po drodze? Nie mogłeś sam tego załatwić? - spytał zdenerwowany Zbytowski.
- Muszę przypilnować twojego sobowtóra - powiedział swobodnie Tępicki - na wypadek gdyby wstał i zaczął podsłuchiwać. - Znów się uśmiechnął.
Zbytowski stał przez chwilę nieruchomo. Z Tępickim mierzyli się wzrokiem. Wreszcie wyszedł, zamykając za sobą drzwi.
Tyle lat tu pracuję - myślał zirytowany Zbytowski, przemierzając korytarz - i nawet nie wiem, gdzie ich wszystkich wywożą.
Słabe promienie popołudniowego słońca oświetlały wnętrze Skrzydła Cywilnego Ośrodka 7. Zanosiło się na burzę, choć istniała jeszcze minimalna szansa na rozpogodzenie.
Kiedy doktor Zbytowski znalazł pomieszczenie zaopatrzeniowe numer dwadzieścia, ze zdziwieniem stwierdził, że było zamknięte. Szczęśliwie za zakrętem odszukał jednego z pracowników obsługi, który jednak zdziwił go jeszcze bardziej:
- To pomieszczenie jest nieczynne od miesiąca - stwierdził spokojnie - i zniszczono wszystko, co się w nim znajdowało.
- A wózek inwalidzki? Był tam wózek inwalidzki?
Mężczyzna wzruszył ramionami.
- Ale nie sądzę. Przechowywano w nim głównie jakieś środki chemiczne, teraz planują, zdaje się, przekształcić całość na składowisko starych metalowych części z różnego rodzaju ustrojstwa.
Ten Tępicki ma tupet - pomyślał zirytowany Zbytowski.
- A po co panu wózek inwalidzki? - spytał mężczyzna.
- Bo męczy mnie chodzenie tutaj - odparł Zbytowski i machnął ręką.
Tymczasem doktor Tępicki wciąż czekał. Wezwał już, kogo miał wezwać, więc pozostało mu czekanie. Jako że jednak nie należał do ludzi przepadających za bezczynnością, po chwili zaczął przyglądać się nowemu pracownikowi klasy D.
Sylwetkę ma dobrą - myślał - pewnie nieźle biega. Biceps i przedramiona zdecydowanie wypracowane w więziennej siłowni, tylko z klatką słabo. Nogi też nie zachwycają. Ale może to nic złego. Nos krzywy. Czyli potrafi się bić. Hm, szybki, potrafi się bić, odciski na dłoniach, więc chwyt też pewnie silny… o, i żonaty - stwierdził, dostrzegając na palcu Andrzeja Nowaka obrączkę. - Ciekawe…
W tym momencie, zupełnie niespodziewanie, Andrzej Nowak jęknął. Doktor Tępicki odsunął się odruchowo, ale szybko zrozumiał, że nie jest w żaden sposób zagrożony i na jego ustach zagościł uśmiech. Spokojnie obserwował, jak oddech mężczyzny przyspiesza, a jego źrenice rozszerzają się do granic możliwości. Minutę stękał i próbował wykonać jakikolwiek ruch. Wreszcie słabym, zachrypniętym głosem wydusił:
- Co… jesteszcze złymi… złymi ludszmi - oświadczył, z każdym wyrazem robiąc się tylko bardziej czerwony.
- Zło - powiedział uradowany doktor Tępicki, stając tuż nad Andrzejem Nowakiem - to pojęcie względne, drogi panie. Niech pan uzna…
- Ja… - cedził wciąż Andrzej Nowak.
Ja jestem świadomy, wszystko słyszę, gdzie jest ten doktor Zbytowski, który dał mi gumę? Gdzie on jest?! - myślał, ale nic nie powiedział. Poczuł, że jego powieki się zamykają. - Spokojnie… opanować oddech… będą myśleć, że dalej jestem nieprzytomny… Skurwiele!
- I odpłynął - stwierdził z satysfakcją doktor Tępicki. Chwile potem usłyszał dźwięk otwieranych drzwi. Widząc, kto stanął w progu, uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Wchodź, proszę. Zaraz przyjdzie.
Doktor Zbytowski powoli kroczył w kierunku swojego gabinetu. Nie miał ani wózka, ani naszywki. Przynosił ze sobą tylko złość.
"Bardzo śmieszne, Tępicki" - podejmował w myślach wyimaginowaną konwersację. - "Myślisz, że nie wiedziałem, że to pomieszczenie jest nieczynne?"… nie, to źle zabrzmi, głupio, przecież tam poszedłem… A może: "Tępicki, masz na nazwisko Tępicki, bo jesteś taki tępy, że pomyliłeś pomieszczenia?"… chyba w porządku. Powinien nie mieć możliwości ripostowania, szczególnie jeśli przybiorę groźny wyraz twarzy.
Kiedy wreszcie znalazł się przed wejściem do gabinetu, odetchnął. Szybko zebrał myśli i pewnie nacisnął klamkę.
Jednak widok, jaki zastał, odebrał mu mowę.
Tępicki opierał się ręką o blat jego biurka. Obok, na wózku inwalidzkim, siedział nieprzytomny Andrzej Nowak. Ale w gabinecie pojawiła się również trzecia osoba i to jej widok najbardziej dziwił Zbytowskiego - strażnik; mający ponad dwa metry wzrostu, wyglądający co najmniej groźnie.
- Jesteś! - rzucił mu na powitanie uradowany Tępicki. - Wybacz, ale zapomniałem, że z tamtego pomieszczenia wynieśli wczoraj wózek. Całe szczęście znalazł się strażnik - wskazał kolosa - który mi go dostarczył.
- Pomieszczenie jest nieczynne od miesiąca - wypowiedział cicho pierwsze słowa, które przyszły mu do głowy. Powietrze stało się gęste i ciężkie; Zbytowski miał wrażenie, że za chwilę może nie mieć czym oddychać.
- No tak… - przyznał Tępicki, odruchowo pstrykając palcami. Robił to zawsze, kiedy był zakłopotany. - Cóż, więc nie będę cię trzymał w niepewności, Zbytowski. Po tego więźnia - poklepał Andrzeja Nowaka po ramieniu - mogli wysłać każdego, również zerówki. Ale wybrali mnie, bo uznali, że z ust kolegi ta informacja zabrzmi lepiej.
Zbytowski wciąż nie do końca wiedział jak powinien interpretować sytuację, w której się znalazł. Mimo to jego kończyny zdrętwiały, a myśli szumiały w głowie.
- Paskudna sytuacja - przyznał Tępicki, spoglądając na strażnika. Po kilku sekundach przenikliwej ciszy, dał mu sygnał skinieniem głowy.
Zbytowski nie protestował, gdy potężny mężczyzna wykręcił jego dłonie i zacisnął na nadgarstkach kajdanki. Nie wypowiedział nawet słowa. Tylko cały czas zastanawiał się, jak mogło do tego dojść.
- Wybacz całe to zamieszanie - mówił dalej Tępicki, nie ruszając się z miejsca - ale pomyślałem, że mogłaby ci przyjść do głowy ucieczka. Zatem - zostaniesz teraz przetransportowany do celi, gdzie oddasz swój fundacyjny uniform i plakietkę, a następnie otrzymasz preparat amnezyjny klasy A. Później wrócisz do żony i zjesz obiad. Odbierzesz pocztę i ze zdziwieniem stwierdzisz, że otrzymałeś posadę jako prezes… jakiegoś zakładu, nie pamiętam, jak się nazywał.
- Zwalniacie mnie - stwierdził słabo.
- Ale nie bierz tego do siebie - powiedział uśmiechnięty Tępicki. - Na życie zarobisz. A awans tutaj mógłby przynieść same szkody. Dla ciebie. Rozumiesz, szkody psychiczne. Zasadniczo "góra" uznała, że zwyczajnie nie masz wystarczających kompetencji. Że… że się nie nadajesz - Wzruszył ramionami.
- "Góra"… - powtórzył Zbytowski. - Nie mam nawet pojęcia, z kogo składa się ta "góra". - Spojrzał Tępickiemu w oczy.
- Czasem lepiej nie wiedzieć - stwierdził sucho. - Do widzenia, panie Zbytowski.
I Zbytowski został wyprowadzony.
Tępicki rozejrzał się po pustym gabinecie.
Trzeba będzie znaleźć kogoś na zastępstwo - pomyślał. Upewnił się, że skórzane paski na kostkach i nadgarstkach Andrzeja Nowaka zostały dostatecznie mocno zaciśnięcie. Sprawdził godzinę. - Już pewnie czekają. Czas najwyższy.
Chwycił wystające z oparcia wózka rączki i ruszył w kierunku wyjścia z Ośrodka 7.
Niebo pokryły gęste ołowiane chmury, całkowicie zasłaniając słabe słońce i przykrywając ziemię niepokojącym cieniem. Wszyscy musieli pogodzić się z faktem, iż nie dojdzie do rozpogodzenia. Doktor Tępicki zaraz po opuszczeniu budynku usłyszał w oddali pierwszy grzmot. Użył tylnego wyjścia — prowadziło na małe podwórze, skąd po pracowników Fundacji przyjeżdżano, by zabierać ich do poszczególnych placówek. Nie inaczej było tym razem. Fundacyjna furgonetka, biała, z włączonymi długimi światłami, fałszywym numerem rejestracyjnym i przyciemnianymi szybami, oczekiwała nadejścia pasażerów.
Tępicki trwał chwilę w bezruchu, przyglądając się niebu. Ciepły, lepki wiatr co jakiś czas lekko poruszał jego krótkimi włosami. Doktor odczuwał niewytłumaczalny niepokój. Zanim popchnął wózek z Andrzejem Nowakiem w stronę furgonetki, rozejrzał się nerwowo, czując, że powód, dla którego teraz marszczył brwi, ma w zasięgu wzroku. Nie mylił się.
Brak naszywki - pomyślał zirytowany, dostrzegając brak numeru na plecach pana Nowaka. - Ale… w Strefie pewnie wyrobią - przypuścił, zerkając w stronę kierowcy furgonetki, który choć zaniepokojenia w żaden sposób nie wyrażał, mógłby pomyśleć jeszcze coś złego o pracowniku naukowym z pierwszym poziomem upoważnienia, gdyby ten poinformował, że musi się cofnąć i załatwić formalność.
Tępicki westchnął.
Źle się dzieje, że już nawet na ludziach nie można polegać - pomyślał, wspominając Zbytowskiego. Zacisnął dłonie na oparciu wózka inwalidzkiego i powoli pomaszerował w stronę środka transportu, wciąż myśląc o prawdopodobnej reprymendzie, jaką otrzyma po dotarciu na miejsce.
Tymczasem Andrzej Nowak śnił. Nie wiedział, czy zapadł w sen ze zmęczenia, czy może guma, którą został poczęstowany, dopiero zaczynała prawidłowo działać. Jego oddech zwolnił, ustabilizował się, a ciało wypełniło przyjemne ciepło. Widział doktorów Tępickiego i Zbytowskiego, stojących nieruchomo obok siebie w bardzo jasnym pomieszczeniu. Ich spojrzenia były nieobecne, patrzyli w dal, na jakiś nieokreślony punkt za jego plecami. Nowak dostrzegał również własne dłonie. Mógł się poruszać. Był wściekły. Zacisnął pięści, a z jego płuc wydobył się ryk okrutny, przeraźliwy, niemal zwierzęcy. Miał zamiar rzucić się na doktorów, wyrządzić im najgorszą z możliwych krzywd, zrekompensować za wszystkie cierpienia, których mu przysporzyli. Jednak zanim wykonał pierwszy krok, doktor Tępicki niespodziewanie spojrzał w stronę doktora Zbytowskiego, po czym zamachnął się i uderzył go pięścią w twarz. Zbytowski padł na ziemię jak kłoda, ciężko, zupełnie bezwładnie. Andrzej Nowak poczuł, że grunt ucieka mu spod stóp. Sekundę później sam leżał na ziemi, obserwując mijającego go olbrzymiego strażnika, który prowadził wózek inwalidzki. Strażnik z troską w głosie spytał doktora Zbytowskiego, czy ten dobrze się czuje, a następnie, nie oczekując odpowiedzi, wsadził go na wózek. Po kilku sekundach przenikliwego milczenia poinformował również, iż kolejne takie uderzenie byłoby śmiertelne. Ukłonił się doktorowi Tępickiemu i szybko opuścił pomieszczenie, choć Andrzej Nowak nie potrafił ustalić, w jaki sposób tego dokonał.
Zostali z Tępickim sam na sam. Nowak wstał, ponownie czując narastającą złość. Znów nie dał jej jednak upustu - z sufitu na wysokość szyi doktora niespodziewanie spadł bowiem stryczek. Tępicki złapał grubą pętlę i przełożył przez nią głowę, następnie prawą dłonią chwytając metrowej długości dźwignię, która nie wiadomo skąd pojawiła się tuż obok prawej nogi doktora, a po pociągnięciu której podłoga miała usunąć się spod jego stóp.
Andrzej Nowak poczuł napływające do oczu łzy. Błagalnym tonem wykrzyknął w stronę Tępickiego, by "tego nie robił". Ten uśmiechnął się groteskowo i gestem lewej dłoni wskazał jakieś miejsce za Nowakiem. Pan Nowak natychmiast odwrócił głowę, dostrzegając ciemność, ciemność tak przenikliwą, że zaparła mu dech w piersiach. Ponownie skierował wzrok w stronę Tępickiego; doktor powoli pociągał za dźwignię. Andrzej Nowak chciał krzyknąć raz jeszcze, ale kiedy tylko otworzył usta, zauważył, że ciemność zza jego pleców zaczyna ogarniać całe pomieszczenie. Tępicki wciąż się uśmiechał i wciąż powoli pociągał za dźwignię.
Ale czy doktor się powiesił? Tego Andrzej Nowak wiedzieć nie mógł, bowiem w pewnym momencie ciemność zasłoniła przebieg tej dramatycznej sceny. Wówczas też na dobre stracił przytomność.
Doktor Tępicki obserwował powoli znikające mu z oczu miasto. Czekało ich jeszcze wiele kilometrów drogi, oczywiście w całkowitej ciszy, w całkowitym skupieniu i w całkowitej izolacji. Prowadzący furgonetkę kierowca nie mógł zadawać żadnych pytań, nie mógł poruszać kwestii związanych z życiem przewożonych pasażerów, nie wiedział i nie mógł wiedzieć, co czai się za murami budynku, do którego zmierzali. Mógł tylko stwierdzać fakty, jak: "Zaraz będzie stromy podjazd" albo "Stoimy w korku". I - jako pracownik względnie zbędny - mógł stracić życie, gdyby doktora naszła ochota, by mu je odebrać.
Doktor Tępicki nie myślał jednak o kierowcy. W zasadzie nie myślał o niczym. Obserwował tylko szczyty najwyższych budynków znajdujących się w mieście, ponieważ reszta zabudowań już dawno zniknęła mu z oczu. Na zewnątrz robiło się coraz ciemniej, głównie z powodu kłębiących się ponad nimi granatowych chmur. Tam, dokąd jechali, z pewnością wykluwała się już potężna burza. Może to sprawiło, że doktor Tępicki nieco się zasmucił. Nad miastem wciąż było tylko szaro, a tutaj, w tym lesie, do którego wjeżdżali, a który wydawał się nieprzenikniony i odrzucający, panowała niemal ciemność.
- N… nazywam się… Andrzej. Chyba Andrzej… tak, Andrzej. Albo Tomasz. Raczej Andrzej. Andrzej Nowak. - Głos Andrzeja Nowaka drżał. Drżała też reszta jego ciała. Siedział naprzeciwko mężczyzny w śnieżnobiałym kitlu, z twarzy przypominającego bankowego urzędnika - świeżo ogolony i ostrzyżony, lekko uśmiechnięty, śmiało patrzący w oczy pragnącego unikać kontaktu wzrokowego Andrzeja Nowaka, czym dodatkowo go stresował. Problem polegał na tym, że mężczyzna ów, którego od Andrzeja Nowaka oddzielało szerokie, metalowe, pomalowane białą farbą biurko, był kimś znacznie potężniejszym od urzędnika. I Andrzej Nowak miał tego świadomość. - Urodziłem się w roku… tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym pierwsz… tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym. - Język mu się plątał, a spojrzenie błądziło po całym gabinecie. - Piąty marzec. Piątego marca się urodziłem. Tego roku, o którym mówiłem.
Mężczyzna uśmiechał się bez przerwy. Jego splecione dłonie spoczywały na blacie biurka. Siedział wyprostowany, wyczekującym spojrzeniem zdając się zachęcać Andrzeja Nowaka do mówienia. Jednak Andrzej Nowak patrzył w jego stronę tylko wtedy, gdy chciał sprawdzić, czy przypadkiem nie śni. Szczypał się nawet w dłonie, oczywiście tak, by siedzący przed nim mężczyzna tego nie zauważył. Ale gabinet nie znikał. Mężczyzna nie znikał. I nie znikała błyszcząca plakietka przypięta do kieszeni jego kitla: Fundacja SCP. Poziom 0.
Nagle Andrzej Nowak poczuł, że brakuje mu tchu. Biel całego gabinetu wywoływała nudności i ból oczu, a mężczyzna posiadający zerowy poziom upoważnienia zdawał się zlewać z otoczeniem. Andrzej Nowak oczami wyobraźni widział siebie jeszcze pół godziny temu - wprowadzany do tej olbrzymiej, sterylnej placówki z workiem na głowie, by nie mógł ocenić, gdzie się znajduje. Przez całą trwającą pięć godzin podróż z więzienia nikt się do niego nie odezwał. Nie otrzymał wyjaśnienia, dlaczego został zabrany z celi śmierci, dlaczego właśnie on i dlaczego wszystko przebiegło tak płynnie. Tylko groźba od barczystego strażnika, zanim został wrzucony do gabinetu - ma się przedstawić i powiedzieć kilka słów o sobie.
- Panie Nowak? - Głos mężczyzny wyrwał go z rozmyśleń. Gwałtownie poderwał głowę i uśmiechnął się nerwowo. - Panie Nowak, dziękuję za to krótkie przedstawienie… siebie. - Zachowywał przyjazny wyraz twarzy. - Ja również jestem Nowak, doktor Nowak. Widzi pan, jaki ten świat mały? - Doktor Nowak parsknął śmiechem. - Zapewne zastanawia się pan, co tutaj robi?
- Ja… tak, tak, myślę właśnie… tak. - Zbyt mocno skinął głową.
- Cóż, moim zadaniem jest odpowiedzieć panu najlepiej, jak to możliwe - przyznał wesoło doktor Nowak, nie poruszając się nawet o centymetr. - Najpierw jednak niech pan powie… za co odsiadywał pan wyrok?
Andrzej Nowak czuł strach. Przeszywający strach. Z jakiegoś powodu bał się siedzącego przed nim człowieka. Bał się go bardziej niż śmierci. Chciał wrócić do więzienia. Chciał tam zginąć. Tylko dlaczego?
- Ja… - zaczął po chwili i mrugnął kilkukrotnie. - Za zabójstwo. Za zabójstwo siedziałem.
- Zabójstwo? Cóż za niespodzianka! - wykrzyknął uradowany doktor Nowak, co jeszcze mocniej speszyło jego rozmówcę. - Jakie zabójstwo? Podwójne, potrójne, z gwałtem, ze zbezczeszczeniem, a może wszystko naraz? - dopytywał ze szczerym zainteresowaniem.
- Pojedyncze. Jedno tylko - wyznał i poczuł, jak do oczu napływają mu łzy. - Córkę zabiłem. Ale… ale przypadkowo, moja żona, ona…
- Córkę? - przerwał doktor Nowak. - Córkę pan zabił? I za córkę dali panu karę śmierci?
- Wypadła przez okno - wycedził, zaciskając zęby.
- Wypadła? - zdziwił się doktor Nowak. - Więc jest pan niewinny?
Andrzej Nowak nie był pewien, czy doktor z niego szydzi, ale nie potrafił też zebrać w sobie na tyle odwagi, bo go o to zapytać.
- Tak, wypadła - stwierdził nieco ostrzej. - Wypadła, ale moja żona… moja żona powiedziała, że ja ją wyrzuciłem. I nie mogłem się bronić. Nie miałem jak. Przekupiła sędziego, jestem pewien! Ta głupia…
- Hej, hej, hej… - Doktor Nowak wykonał pierwszy ruch - gest dłoni oznajmiający, że jego rozmówca powinien się wstrzymać. - Bez nerwów, panie Nowak. Może chciałby pan się poczęstować gumą? Na uspokojenie?
Czując dominację doktora, Andrzej Nowak skinął głową, myśląc przy tym jednak, że w zasadzie ma na gumę ochotę. Był jednak przekonany, że otrzyma jakąś miętową, której nienawidził. Ale ku jego zaskoczeniu doktor Nowak wyjął z szuflady biurka gumę o smaku truskawkowym, którą Andrzej Nowak uwielbiał i z chęcią się nią poczęstował.
- Dobrze, rozumiem zatem - kontynuował doktor Nowak - że został pan skazany za niewinność. Nie, nie, nie, proszę nie protestować! - wykrzyknął, widząc zdenerwowane spojrzenie pana Nowaka. - Doskonale rozumiem, naprawdę doskonale. Sam byłem kiedyś naczelnikiem więzienia i…
- Co to za miejsce? - spytał niespodziewanie Andrzej Nowak, jakby guma truskawkowa dodała mu pewności siebie.
- To? - zapytał doktor Nowak, wiarygodnie udając zdziwienie i rozglądając się po gabinecie tak, jakby sam po raz pierwszy widział go na oczy. - Panie Nowak, znajduje się pan w Fundacji SCP, nigdy pan nie słyszał? - spytał wesoło.
- Nie - wyznał sucho Andrzej Nowak, czując powoli narastającą irytację. Uświadomił też sobie, że nie jest zakuty w kajdanki. Po jego głowie nagle zaczęły chodzić różne myśli, których jeszcze przed chwilą do siebie nie dopuszczał.
- To dziwne - oznajmił zszokowany doktor Nowak. - Powinien pan wiedzieć, że jesteśmy organizacją stworzoną przez prezydenta, by… działać bezzwłocznie, kiedy wyda akt łaski, o którym nie można jednak powiedzieć publicznie…
- Pierdoli pan, doktorze - warknął Andrzej Nowak i sam przestraszył się własnych słów. - To znaczy, ja… - chciał przeprosić, ale wszelkie wyrazy, jakie dotychczas znał, zdawały się w jednej chwili opuścić jego głowę.
- Cóż… - Doktor Nowak spoważniał. - Jeśli tak, może mimo wszystko prezydent podjął złą decyzję…
- Nie, nie! - jęknął Andrzej Nowak, zauważając, że doktor Nowak sięga po słuchawkę stojącego na biurku telefonu. Mężczyźni mierzyli się wzrokiem. Spojrzenie jednego było przepełnione pewnością siebie, a drugiego - strachem.
- Proszę pana, niech pan posłucha - mówił spanikowany Andrzej Nowak, a w głowie mu szumiało. Poczuł, że wyżuł gumę. - Nie chciałem tego powiedzieć, tylko coś…
- Halo? - doktor Nowak dawno już wybrał numer. - Halo, tak, dzwonię w sprawie pana Nowaka. - Rzucił rozmówcy nienawistne spojrzenie. - Tak, nie dostosowuje się. No co? Chyba weźmiemy innego, prawda? Tylu oddałoby wszystko za uwolnienie…
- Nie! - Tym razem Andrzej Nowak poderwał się z krzesła. - Proszę, niech pan…
- Nie możemy? - Doktor Nowak wciąż mierzył pana Nowaka wzorkiem. - Cóż… rozumiem. Rozumiem. Trudno, jakoś dam radę. Dziękuję. Tak, zadziałało. Lepiej niż sądziłem. Do widzenia. - Odłożył słuchawkę. - Niech pan siada - polecił natychmiast. Andrzej Nowak od razu zajął miejsce.
Chwilę trwali w ciszy.
- To śmieszne - stwierdził chłodno doktor Nowak, a ton, w jakim przemawiał, zmienił się nie do poznania. - Jeszcze kilka minut temu bardziej niż śmierci bał się pan mnie. A jednak skorzystanie z fałszywego telefonu i samo napomknięcie o pana odesłaniu nagle zmieniło pańskie perspektywy o sto osiemdziesiąt stopni.
Andrzej Nowak poczuł, że krew w jego żyłach tężeje, a włosy stają dęba.
- Skąd pan… - Chrząknął, bo nagle zaschło mu w gardle. - Skąd pan wie, o czym myślałem?
- No jasna cholera! - Doktor Nowak niemal wyrwał szufladę, z której ponownie wyjął gumę truskawkową. Uważnie przeczytał wszystkie informacje znajdujące się na etykiecie, po czym spojrzał w kierunku wiszącego nad wejściem zegara. - Jeszcze nie działa? Już powinno.
- Co "nie działa"? - Andrzej Nowak poczuł ciarki na plecach. Dech mu zapierało. - Co "nie działa"?! - wrzasnął i próbował się podnieść, ale z niedowierzaniem stwierdził, że jego mięśnie odmawiają posłuszeństwa.
- No, działa - stwierdził spokojny już doktor Nowak, nie przywracając jednak swojemu głosowi dawnej wesołości. Zamiast tego wydawał się zwyczajnie znudzony.
Andrzej Nowak rozpaczliwie łapał oddech, powoli zsuwając się z krzesła. Doktor Nowak wstał i podszedł do rozmówcy, po czym wyznał:
- Ja nie wiem, co z panem zrobią. Wiem tylko, że o niczym nie będzie pan pamiętał, a za około dwie minuty straci pan przytomność. Nasza rozmowa musiała się odbyć - jej wspomnienie zostanie w losowy sposób pocięte i wrzucone do pańskiej pamięci, tak by zdawał pan sobie sprawę z niektórych faktów, jak smak ulubionej gumy albo przyznanie się do zamordowania córki. Swoją drogą, świetna ta guma, prawda? Na krótką chwilę rozjaśniła panu umysł, ten skok percepcji, ilorazu inteligencji… ale nic nie trwa wiecznie. Reszta zależy od nich. Tutaj zaczyna się pańska podróż.
Andrzej Nowak obserwował doktora Nowaka przerażonym wzrokiem, nie był już w stanie wydobyć z siebie choćby jęknięcia.
- Wszyscy się czegoś boimy, panie Nowak.
Na dźwięk pukania do drzwi, doktor Nowak wstał. Wiedział, kto przyszedł. Westchnął i powiedział:
- Proszę.
W drzwiach stanął mężczyzna wysoki, barczysty, o bystrym i czujnym spojrzeniu. Bez słowa rozejrzał się po gabinecie, zatrzymując wzrok na leżącym przy biurku ciele.
- Guma zadziałała, czy dalej mam do ciebie mówić "Nowak"? - spytał oschle, z pewną dozą kpiny w głosie.
- Zadziałała - stwierdził krótko doktor i przykucnął, by sprawdzić, czy Andrzej Nowak wciąż oddycha.
- Naprawdę dalej przedstawiasz się nowym jako "doktor Nowak"? - dopytywał mężczyzna, podchodząc do biurka. - Nie chcesz używać swojego prawdziwego nazwiska?
- To byłoby nieprofesjonalne - oświadczył obruszony doktor. Wyprostował się w momencie, gdy jego gość poprawiał akurat przypiętą do swojego kitla plakietkę: Fundacja SCP. Doktor Tępicki. Poziom 1. - Zresztą, ja pracuję również z ludźmi, nie z kolegami z biura…
- Przecież tu przyszedłem - powiedział znudzony Tępicki, bawiąc się słuchawką fałszywego telefonu - przyszedłem i naraziłem się, że zobaczy mnie ten tu - wskazał głową nieprzytomnego Andrzeja Nowaka. - Też żyję na krawędzi, Zbytowski - stwierdził z ironicznym uśmiechem.
- Nie przy nim! - oburzył się doktor Zbytowski, do niedawna nazywany doktorem Nowakiem. - Nie jestem pewien, czy do końca stracił świadomość, wciąż może usłyszeć…
- Zbytowski - przerwał podniesionym głosem Tępicki - nawet nie jesteś w pełni doktorem. Prawdę mówiąc mało kogo obchodzisz. I zdajesz sobie z tego sprawę. Jeśli chcesz, możesz zamienić się miejscami z naszym nowym pracownikiem klasy D, jak on ma…?
- Nowak - burknął Zbytowski.
- Nowak! - Tępicki klasnął. - Znakomicie, nikt nie zauważy!
- Po co tutaj przyszedłeś, Tępicki? - Zbytowski czuł się coraz podlej.
- Żeby ci powiedzieć, że masz przyprowadzić wózek inwalidzki i przynieść naszywkę… - Wyciągnął z kieszeni kitla małą kartkę. - "D-7044". Z tego, co mi powiedziano, wszystko czeka w pomieszczeniu zaopatrzeniowym numer dwadzieścia, czyli parę korytarzy stąd.
- Czy przypadkiem nie miałeś po drodze? Nie mogłeś sam tego załatwić? - spytał zdenerwowany Zbytowski.
- Muszę przypilnować twojego sobowtóra - powiedział swobodnie Tępicki - na wypadek gdyby wstał i zaczął podsłuchiwać. - Znów się uśmiechnął.
Zbytowski stał przez chwilę nieruchomo. Z Tępickim mierzyli się wzrokiem. Wreszcie wyszedł, zamykając za sobą drzwi.
Tyle lat tu pracuję - myślał zirytowany Zbytowski, przemierzając korytarz - i nawet nie wiem, gdzie ich wszystkich wywożą.
Słabe promienie popołudniowego słońca oświetlały wnętrze Skrzydła Cywilnego Ośrodka 7. Zanosiło się na burzę, choć istniała jeszcze minimalna szansa na rozpogodzenie.
Kiedy doktor Zbytowski znalazł pomieszczenie zaopatrzeniowe numer dwadzieścia, ze zdziwieniem stwierdził, że było zamknięte. Szczęśliwie za zakrętem odszukał jednego z pracowników obsługi, który jednak zdziwił go jeszcze bardziej:
- To pomieszczenie jest nieczynne od miesiąca - stwierdził spokojnie - i zniszczono wszystko, co się w nim znajdowało.
- A wózek inwalidzki? Był tam wózek inwalidzki?
Mężczyzna wzruszył ramionami.
- Ale nie sądzę. Przechowywano w nim głównie jakieś środki chemiczne, teraz planują, zdaje się, przekształcić całość na składowisko starych metalowych części z różnego rodzaju ustrojstwa.
Ten Tępicki ma tupet - pomyślał zirytowany Zbytowski.
- A po co panu wózek inwalidzki? - spytał mężczyzna.
- Bo męczy mnie chodzenie tutaj - odparł Zbytowski i machnął ręką.
Tymczasem doktor Tępicki wciąż czekał. Wezwał już, kogo miał wezwać, więc pozostało mu czekanie. Jako że jednak nie należał do ludzi przepadających za bezczynnością, po chwili zaczął przyglądać się nowemu pracownikowi klasy D.
Sylwetkę ma dobrą - myślał - pewnie nieźle biega. Biceps i przedramiona zdecydowanie wypracowane w więziennej siłowni, tylko z klatką słabo. Nogi też nie zachwycają. Ale może to nic złego. Nos krzywy. Czyli potrafi się bić. Hm, szybki, potrafi się bić, odciski na dłoniach, więc chwyt też pewnie silny… o, i żonaty - stwierdził, dostrzegając na palcu Andrzeja Nowaka obrączkę. - Ciekawe…
W tym momencie, zupełnie niespodziewanie, Andrzej Nowak jęknął. Doktor Tępicki odsunął się odruchowo, ale szybko zrozumiał, że nie jest w żaden sposób zagrożony i na jego ustach zagościł uśmiech. Spokojnie obserwował, jak oddech mężczyzny przyspiesza, a jego źrenice rozszerzają się do granic możliwości. Minutę stękał i próbował wykonać jakikolwiek ruch. Wreszcie słabym, zachrypniętym głosem wydusił:
- Co… jesteszcze złymi… złymi ludszmi - oświadczył, z każdym wyrazem robiąc się tylko bardziej czerwony.
- Zło - powiedział uradowany doktor Tępicki, stając tuż nad Andrzejem Nowakiem - to pojęcie względne, drogi panie. Niech pan uzna…
- Ja… - cedził wciąż Andrzej Nowak.
Ja jestem świadomy, wszystko słyszę, gdzie jest ten doktor Zbytowski, który dał mi gumę? Gdzie on jest?! - myślał, ale nic nie powiedział. Poczuł, że jego powieki się zamykają. - Spokojnie… opanować oddech… będą myśleć, że dalej jestem nieprzytomny… Skurwiele!
- I odpłynął - stwierdził z satysfakcją doktor Tępicki. Chwile potem usłyszał dźwięk otwieranych drzwi. Widząc, kto stanął w progu, uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Wchodź, proszę. Zaraz przyjdzie.
Doktor Zbytowski powoli kroczył w kierunku swojego gabinetu. Nie miał ani wózka, ani naszywki. Przynosił ze sobą tylko złość.
"Bardzo śmieszne, Tępicki" - podejmował w myślach wyimaginowaną konwersację. - "Myślisz, że nie wiedziałem, że to pomieszczenie jest nieczynne?"… nie, to źle zabrzmi, głupio, przecież tam poszedłem… A może: "Tępicki, masz na nazwisko Tępicki, bo jesteś taki tępy, że pomyliłeś pomieszczenia?"… chyba w porządku. Powinien nie mieć możliwości ripostowania, szczególnie jeśli przybiorę groźny wyraz twarzy.
Kiedy wreszcie znalazł się przed wejściem do gabinetu, odetchnął. Szybko zebrał myśli i pewnie nacisnął klamkę.
Jednak widok, jaki zastał, odebrał mu mowę.
Tępicki opierał się ręką o blat jego biurka. Obok, na wózku inwalidzkim, siedział nieprzytomny Andrzej Nowak. Ale w gabinecie pojawiła się również trzecia osoba i to jej widok najbardziej dziwił Zbytowskiego - strażnik; mający ponad dwa metry wzrostu, wyglądający co najmniej groźnie.
- Jesteś! - rzucił mu na powitanie uradowany Tępicki. - Wybacz, ale zapomniałem, że z tamtego pomieszczenia wynieśli wczoraj wózek. Całe szczęście znalazł się strażnik - wskazał kolosa - który mi go dostarczył.
- Pomieszczenie jest nieczynne od miesiąca - wypowiedział cicho pierwsze słowa, które przyszły mu do głowy. Powietrze stało się gęste i ciężkie; Zbytowski miał wrażenie, że za chwilę może nie mieć czym oddychać.
- No tak… - przyznał Tępicki, odruchowo pstrykając palcami. Robił to zawsze, kiedy był zakłopotany. - Cóż, więc nie będę cię trzymał w niepewności, Zbytowski. Po tego więźnia - poklepał Andrzeja Nowaka po ramieniu - mogli wysłać każdego, również zerówki. Ale wybrali mnie, bo uznali, że z ust kolegi ta informacja zabrzmi lepiej.
Zbytowski wciąż nie do końca wiedział jak powinien interpretować sytuację, w której się znalazł. Mimo to jego kończyny zdrętwiały, a myśli szumiały w głowie.
- Paskudna sytuacja - przyznał Tępicki, spoglądając na strażnika. Po kilku sekundach przenikliwej ciszy, dał mu sygnał skinieniem głowy.
Zbytowski nie protestował, gdy potężny mężczyzna wykręcił jego dłonie i zacisnął na nadgarstkach kajdanki. Nie wypowiedział nawet słowa. Tylko cały czas zastanawiał się, jak mogło do tego dojść.
- Wybacz całe to zamieszanie - mówił dalej Tępicki, nie ruszając się z miejsca - ale pomyślałem, że mogłaby ci przyjść do głowy ucieczka. Zatem - zostaniesz teraz przetransportowany do celi, gdzie oddasz swój fundacyjny uniform i plakietkę, a następnie otrzymasz preparat amnezyjny klasy A. Później wrócisz do żony i zjesz obiad. Odbierzesz pocztę i ze zdziwieniem stwierdzisz, że otrzymałeś posadę jako prezes… jakiegoś zakładu, nie pamiętam, jak się nazywał.
- Zwalniacie mnie - stwierdził słabo.
- Ale nie bierz tego do siebie - powiedział uśmiechnięty Tępicki. - Na życie zarobisz. A awans tutaj mógłby przynieść same szkody. Dla ciebie. Rozumiesz, szkody psychiczne. Zasadniczo "góra" uznała, że zwyczajnie nie masz wystarczających kompetencji. Że… że się nie nadajesz - Wzruszył ramionami.
- "Góra"… - powtórzył Zbytowski. - Nie mam nawet pojęcia, z kogo składa się ta "góra". - Spojrzał Tępickiemu w oczy.
- Czasem lepiej nie wiedzieć - stwierdził sucho. - Do widzenia, panie Zbytowski.
I Zbytowski został wyprowadzony.
Tępicki rozejrzał się po pustym gabinecie.
Trzeba będzie znaleźć kogoś na zastępstwo - pomyślał. Upewnił się, że skórzane paski na kostkach i nadgarstkach Andrzeja Nowaka zostały dostatecznie mocno zaciśnięcie. Sprawdził godzinę. - Już pewnie czekają. Czas najwyższy.
Chwycił wystające z oparcia wózka rączki i ruszył w kierunku wyjścia z Ośrodka 7.
Niebo pokryły gęste ołowiane chmury, całkowicie zasłaniając słabe słońce i przykrywając ziemię niepokojącym cieniem. Wszyscy musieli pogodzić się z faktem, iż nie dojdzie do rozpogodzenia. Doktor Tępicki zaraz po opuszczeniu budynku usłyszał w oddali pierwszy grzmot. Użył tylnego wyjścia — prowadziło na małe podwórze, skąd po pracowników Fundacji przyjeżdżano, by zabierać ich do poszczególnych placówek. Nie inaczej było tym razem. Fundacyjna furgonetka, biała, z włączonymi długimi światłami, fałszywym numerem rejestracyjnym i przyciemnianymi szybami, oczekiwała nadejścia pasażerów.
Tępicki trwał chwilę w bezruchu, przyglądając się niebu. Ciepły, lepki wiatr co jakiś czas lekko poruszał jego krótkimi włosami. Doktor odczuwał niewytłumaczalny niepokój. Zanim popchnął wózek z Andrzejem Nowakiem w stronę furgonetki, rozejrzał się nerwowo, czując, że powód, dla którego teraz marszczył brwi, ma w zasięgu wzroku. Nie mylił się.
Brak naszywki - pomyślał zirytowany, dostrzegając brak numeru na plecach pana Nowaka. - Ale… w Strefie pewnie wyrobią - przypuścił, zerkając w stronę kierowcy furgonetki, który choć zaniepokojenia w żaden sposób nie wyrażał, mógłby pomyśleć jeszcze coś złego o pracowniku naukowym z pierwszym poziomem upoważnienia, gdyby ten poinformował, że musi się cofnąć i załatwić formalność.
Tępicki westchnął.
Źle się dzieje, że już nawet na ludziach nie można polegać - pomyślał, wspominając Zbytowskiego. Zacisnął dłonie na oparciu wózka inwalidzkiego i powoli pomaszerował w stronę środka transportu, wciąż myśląc o prawdopodobnej reprymendzie, jaką otrzyma po dotarciu na miejsce.
Tymczasem Andrzej Nowak śnił. Nie wiedział, czy zapadł w sen ze zmęczenia, czy może guma, którą został poczęstowany, dopiero zaczynała prawidłowo działać. Jego oddech zwolnił, ustabilizował się, a ciało wypełniło przyjemne ciepło. Widział doktorów Tępickiego i Zbytowskiego, stojących nieruchomo obok siebie w bardzo jasnym pomieszczeniu. Ich spojrzenia były nieobecne, patrzyli w dal, na jakiś nieokreślony punkt za jego plecami. Nowak dostrzegał również własne dłonie. Mógł się poruszać. Był wściekły. Zacisnął pięści, a z jego płuc wydobył się ryk okrutny, przeraźliwy, niemal zwierzęcy. Miał zamiar rzucić się na doktorów, wyrządzić im najgorszą z możliwych krzywd, zrekompensować za wszystkie cierpienia, których mu przysporzyli. Jednak zanim wykonał pierwszy krok, doktor Tępicki niespodziewanie spojrzał w stronę doktora Zbytowskiego, po czym zamachnął się i uderzył go pięścią w twarz. Zbytowski padł na ziemię jak kłoda, ciężko, zupełnie bezwładnie. Andrzej Nowak poczuł, że grunt ucieka mu spod stóp. Sekundę później sam leżał na ziemi, obserwując mijającego go olbrzymiego strażnika, który prowadził wózek inwalidzki. Strażnik z troską w głosie spytał doktora Zbytowskiego, czy ten dobrze się czuje, a następnie, nie oczekując odpowiedzi, wsadził go na wózek. Po kilku sekundach przenikliwego milczenia poinformował również, iż kolejne takie uderzenie byłoby śmiertelne. Ukłonił się doktorowi Tępickiemu i szybko opuścił pomieszczenie, choć Andrzej Nowak nie potrafił ustalić, w jaki sposób tego dokonał.
Zostali z Tępickim sam na sam. Nowak wstał, ponownie czując narastającą złość. Znów nie dał jej jednak upustu - z sufitu na wysokość szyi doktora niespodziewanie spadł bowiem stryczek. Tępicki złapał grubą pętlę i przełożył przez nią głowę, następnie prawą dłonią chwytając metrowej długości dźwignię, która nie wiadomo skąd pojawiła się tuż obok prawej nogi doktora, a po pociągnięciu której podłoga miała usunąć się spod jego stóp.
Andrzej Nowak poczuł napływające do oczu łzy. Błagalnym tonem wykrzyknął w stronę Tępickiego, by "tego nie robił". Ten uśmiechnął się groteskowo i gestem lewej dłoni wskazał jakieś miejsce za Nowakiem. Pan Nowak natychmiast odwrócił głowę, dostrzegając ciemność, ciemność tak przenikliwą, że zaparła mu dech w piersiach. Ponownie skierował wzrok w stronę Tępickiego; doktor powoli pociągał za dźwignię. Andrzej Nowak chciał krzyknąć raz jeszcze, ale kiedy tylko otworzył usta, zauważył, że ciemność zza jego pleców zaczyna ogarniać całe pomieszczenie. Tępicki wciąż się uśmiechał i wciąż powoli pociągał za dźwignię.
Ale czy doktor się powiesił? Tego Andrzej Nowak wiedzieć nie mógł, bowiem w pewnym momencie ciemność zasłoniła przebieg tej dramatycznej sceny. Wówczas też na dobre stracił przytomność.
Doktor Tępicki obserwował powoli znikające mu z oczu miasto. Czekało ich jeszcze wiele kilometrów drogi, oczywiście w całkowitej ciszy, w całkowitym skupieniu i w całkowitej izolacji. Prowadzący furgonetkę kierowca nie mógł zadawać żadnych pytań, nie mógł poruszać kwestii związanych z życiem przewożonych pasażerów, nie wiedział i nie mógł wiedzieć, co czai się za murami budynku, do którego zmierzali. Mógł tylko stwierdzać fakty, jak: "Zaraz będzie stromy podjazd" albo "Stoimy w korku". I - jako pracownik względnie zbędny - mógł stracić życie, gdyby doktora naszła ochota, by mu je odebrać.
Doktor Tępicki nie myślał jednak o kierowcy. W zasadzie nie myślał o niczym. Obserwował tylko szczyty najwyższych budynków znajdujących się w mieście, ponieważ reszta zabudowań już dawno zniknęła mu z oczu. Na zewnątrz robiło się coraz ciemniej, głównie z powodu kłębiących się ponad nimi granatowych chmur. Tam, dokąd jechali, z pewnością wykluwała się już potężna burza. Może to sprawiło, że doktor Tępicki nieco się zasmucił. Nad miastem wciąż było tylko szaro, a tutaj, w tym lesie, do którego wjeżdżali, a który wydawał się nieprzenikniony i odrzucający, panowała niemal ciemność.
- N… nazywam się… Andrzej. Chyba Andrzej… tak, Andrzej. Albo Tomasz. Raczej Andrzej. Andrzej Nowak. - Głos Andrzeja Nowaka drżał. Drżała też reszta jego ciała. Siedział naprzeciwko mężczyzny w śnieżnobiałym kitlu, z twarzy przypominającego bankowego urzędnika - świeżo ogolony i ostrzyżony, lekko uśmiechnięty, śmiało patrzący w oczy pragnącego unikać kontaktu wzrokowego Andrzeja Nowaka, czym dodatkowo go stresował. Problem polegał na tym, że mężczyzna ów, którego od Andrzeja Nowaka oddzielało szerokie, metalowe, pomalowane białą farbą biurko, był kimś znacznie potężniejszym od urzędnika. I Andrzej Nowak miał tego świadomość. - Urodziłem się w roku… tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym pierwsz… tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym. - Język mu się plątał, a spojrzenie błądziło po całym gabinecie. - Piąty marzec. Piątego marca się urodziłem. Tego roku, o którym mówiłem.
Mężczyzna uśmiechał się bez przerwy. Jego splecione dłonie spoczywały na blacie biurka. Siedział wyprostowany, wyczekującym spojrzeniem zdając się zachęcać Andrzeja Nowaka do mówienia. Jednak Andrzej Nowak patrzył w jego stronę tylko wtedy, gdy chciał sprawdzić, czy przypadkiem nie śni. Szczypał się nawet w dłonie, oczywiście tak, by siedzący przed nim mężczyzna tego nie zauważył. Ale gabinet nie znikał. Mężczyzna nie znikał. I nie znikała błyszcząca plakietka przypięta do kieszeni jego kitla: Fundacja SCP. Poziom 0.
Nagle Andrzej Nowak poczuł, że brakuje mu tchu. Biel całego gabinetu wywoływała nudności i ból oczu, a mężczyzna posiadający zerowy poziom upoważnienia zdawał się zlewać z otoczeniem. Andrzej Nowak oczami wyobraźni widział siebie jeszcze pół godziny temu - wprowadzany do tej olbrzymiej, sterylnej placówki z workiem na głowie, by nie mógł ocenić, gdzie się znajduje. Przez całą trwającą pięć godzin podróż z więzienia nikt się do niego nie odezwał. Nie otrzymał wyjaśnienia, dlaczego został zabrany z celi śmierci, dlaczego właśnie on i dlaczego wszystko przebiegło tak płynnie. Tylko groźba od barczystego strażnika, zanim został wrzucony do gabinetu - ma się przedstawić i powiedzieć kilka słów o sobie.
- Panie Nowak? - Głos mężczyzny wyrwał go z rozmyśleń. Gwałtownie poderwał głowę i uśmiechnął się nerwowo. - Panie Nowak, dziękuję za to krótkie przedstawienie… siebie. - Zachowywał przyjazny wyraz twarzy. - Ja również jestem Nowak, doktor Nowak. Widzi pan, jaki ten świat mały? - Doktor Nowak parsknął śmiechem. - Zapewne zastanawia się pan, co tutaj robi?
- Ja… tak, tak, myślę właśnie… tak. - Zbyt mocno skinął głową.
- Cóż, moim zadaniem jest odpowiedzieć panu najlepiej, jak to możliwe - przyznał wesoło doktor Nowak, nie poruszając się nawet o centymetr. - Najpierw jednak niech pan powie… za co odsiadywał pan wyrok?
Andrzej Nowak czuł strach. Przeszywający strach. Z jakiegoś powodu bał się siedzącego przed nim człowieka. Bał się go bardziej niż śmierci. Chciał wrócić do więzienia. Chciał tam zginąć. Tylko dlaczego?
- Ja… - zaczął po chwili i mrugnął kilkukrotnie. - Za zabójstwo. Za zabójstwo siedziałem.
- Zabójstwo? Cóż za niespodzianka! - wykrzyknął uradowany doktor Nowak, co jeszcze mocniej speszyło jego rozmówcę. - Jakie zabójstwo? Podwójne, potrójne, z gwałtem, ze zbezczeszczeniem, a może wszystko naraz? - dopytywał ze szczerym zainteresowaniem.
- Pojedyncze. Jedno tylko - wyznał i poczuł, jak do oczu napływają mu łzy. - Córkę zabiłem. Ale… ale przypadkowo, moja żona, ona…
- Córkę? - przerwał doktor Nowak. - Córkę pan zabił? I za córkę dali panu karę śmierci?
- Wypadła przez okno - wycedził, zaciskając zęby.
- Wypadła? - zdziwił się doktor Nowak. - Więc jest pan niewinny?
Andrzej Nowak nie był pewien, czy doktor z niego szydzi, ale nie potrafił też zebrać w sobie na tyle odwagi, bo go o to zapytać.
- Tak, wypadła - stwierdził nieco ostrzej. - Wypadła, ale moja żona… moja żona powiedziała, że ja ją wyrzuciłem. I nie mogłem się bronić. Nie miałem jak. Przekupiła sędziego, jestem pewien! Ta głupia…
- Hej, hej, hej… - Doktor Nowak wykonał pierwszy ruch - gest dłoni oznajmiający, że jego rozmówca powinien się wstrzymać. - Bez nerwów, panie Nowak. Może chciałby pan się poczęstować gumą? Na uspokojenie?
Czując dominację doktora, Andrzej Nowak skinął głową, myśląc przy tym jednak, że w zasadzie ma na gumę ochotę. Był jednak przekonany, że otrzyma jakąś miętową, której nienawidził. Ale ku jego zaskoczeniu doktor Nowak wyjął z szuflady biurka gumę o smaku truskawkowym, którą Andrzej Nowak uwielbiał i z chęcią się nią poczęstował.
- Dobrze, rozumiem zatem - kontynuował doktor Nowak - że został pan skazany za niewinność. Nie, nie, nie, proszę nie protestować! - wykrzyknął, widząc zdenerwowane spojrzenie pana Nowaka. - Doskonale rozumiem, naprawdę doskonale. Sam byłem kiedyś naczelnikiem więzienia i…
- Co to za miejsce? - spytał niespodziewanie Andrzej Nowak, jakby guma truskawkowa dodała mu pewności siebie.
- To? - zapytał doktor Nowak, wiarygodnie udając zdziwienie i rozglądając się po gabinecie tak, jakby sam po raz pierwszy widział go na oczy. - Panie Nowak, znajduje się pan w Fundacji SCP, nigdy pan nie słyszał? - spytał wesoło.
- Nie - wyznał sucho Andrzej Nowak, czując powoli narastającą irytację. Uświadomił też sobie, że nie jest zakuty w kajdanki. Po jego głowie nagle zaczęły chodzić różne myśli, których jeszcze przed chwilą do siebie nie dopuszczał.
- To dziwne - oznajmił zszokowany doktor Nowak. - Powinien pan wiedzieć, że jesteśmy organizacją stworzoną przez prezydenta, by… działać bezzwłocznie, kiedy wyda akt łaski, o którym nie można jednak powiedzieć publicznie…
- Pierdoli pan, doktorze - warknął Andrzej Nowak i sam przestraszył się własnych słów. - To znaczy, ja… - chciał przeprosić, ale wszelkie wyrazy, jakie dotychczas znał, zdawały się w jednej chwili opuścić jego głowę.
- Cóż… - Doktor Nowak spoważniał. - Jeśli tak, może mimo wszystko prezydent podjął złą decyzję…
- Nie, nie! - jęknął Andrzej Nowak, zauważając, że doktor Nowak sięga po słuchawkę stojącego na biurku telefonu. Mężczyźni mierzyli się wzrokiem. Spojrzenie jednego było przepełnione pewnością siebie, a drugiego - strachem.
- Proszę pana, niech pan posłucha - mówił spanikowany Andrzej Nowak, a w głowie mu szumiało. Poczuł, że wyżuł gumę. - Nie chciałem tego powiedzieć, tylko coś…
- Halo? - doktor Nowak dawno już wybrał numer. - Halo, tak, dzwonię w sprawie pana Nowaka. - Rzucił rozmówcy nienawistne spojrzenie. - Tak, nie dostosowuje się. No co? Chyba weźmiemy innego, prawda? Tylu oddałoby wszystko za uwolnienie…
- Nie! - Tym razem Andrzej Nowak poderwał się z krzesła. - Proszę, niech pan…
- Nie możemy? - Doktor Nowak wciąż mierzył pana Nowaka wzorkiem. - Cóż… rozumiem. Rozumiem. Trudno, jakoś dam radę. Dziękuję. Tak, zadziałało. Lepiej niż sądziłem. Do widzenia. - Odłożył słuchawkę. - Niech pan siada - polecił natychmiast. Andrzej Nowak od razu zajął miejsce.
Chwilę trwali w ciszy.
- To śmieszne - stwierdził chłodno doktor Nowak, a ton, w jakim przemawiał, zmienił się nie do poznania. - Jeszcze kilka minut temu bardziej niż śmierci bał się pan mnie. A jednak skorzystanie z fałszywego telefonu i samo napomknięcie o pana odesłaniu nagle zmieniło pańskie perspektywy o sto osiemdziesiąt stopni.
Andrzej Nowak poczuł, że krew w jego żyłach tężeje, a włosy stają dęba.
- Skąd pan… - Chrząknął, bo nagle zaschło mu w gardle. - Skąd pan wie, o czym myślałem?
- No jasna cholera! - Doktor Nowak niemal wyrwał szufladę, z której ponownie wyjął gumę truskawkową. Uważnie przeczytał wszystkie informacje znajdujące się na etykiecie, po czym spojrzał w kierunku wiszącego nad wejściem zegara. - Jeszcze nie działa? Już powinno.
- Co "nie działa"? - Andrzej Nowak poczuł ciarki na plecach. Dech mu zapierało. - Co "nie działa"?! - wrzasnął i próbował się podnieść, ale z niedowierzaniem stwierdził, że jego mięśnie odmawiają posłuszeństwa.
- No, działa - stwierdził spokojny już doktor Nowak, nie przywracając jednak swojemu głosowi dawnej wesołości. Zamiast tego wydawał się zwyczajnie znudzony.
Andrzej Nowak rozpaczliwie łapał oddech, powoli zsuwając się z krzesła. Doktor Nowak wstał i podszedł do rozmówcy, po czym wyznał:
- Ja nie wiem, co z panem zrobią. Wiem tylko, że o niczym nie będzie pan pamiętał, a za około dwie minuty straci pan przytomność. Nasza rozmowa musiała się odbyć - jej wspomnienie zostanie w losowy sposób pocięte i wrzucone do pańskiej pamięci, tak by zdawał pan sobie sprawę z niektórych faktów, jak smak ulubionej gumy albo przyznanie się do zamordowania córki. Swoją drogą, świetna ta guma, prawda? Na krótką chwilę rozjaśniła panu umysł, ten skok percepcji, ilorazu inteligencji… ale nic nie trwa wiecznie. Reszta zależy od nich. Tutaj zaczyna się pańska podróż.
Andrzej Nowak obserwował doktora Nowaka przerażonym wzrokiem, nie był już w stanie wydobyć z siebie choćby jęknięcia.
- Wszyscy się czegoś boimy, panie Nowak.
Na dźwięk pukania do drzwi, doktor Nowak wstał. Wiedział, kto przyszedł. Westchnął i powiedział:
- Proszę.
[[/tab]]
W drzwiach stanął mężczyzna wysoki, barczysty, o bystrym i czujnym spojrzeniu. Bez słowa rozejrzał się po gabinecie, zatrzymując wzrok na leżącym przy biurku ciele.
- Guma zadziałała, czy dalej mam do ciebie mówić "Nowak"? - spytał oschle, z pewną dozą kpiny w głosie.
- Zadziałała - stwierdził krótko doktor i przykucnął, by sprawdzić, czy Andrzej Nowak wciąż oddycha.
- Naprawdę dalej przedstawiasz się nowym jako "doktor Nowak"? - dopytywał mężczyzna, podchodząc do biurka. - Nie chcesz używać swojego prawdziwego nazwiska?
- To byłoby nieprofesjonalne - oświadczył obruszony doktor. Wyprostował się w momencie, gdy jego gość poprawiał akurat przypiętą do swojego kitla plakietkę: Fundacja SCP. Doktor Tępicki. Poziom 1. - Zresztą, ja pracuję również z ludźmi, nie z kolegami z biura…
- Przecież tu przyszedłem - powiedział znudzony Tępicki, bawiąc się słuchawką fałszywego telefonu - przyszedłem i naraziłem się, że zobaczy mnie ten tu - wskazał głową nieprzytomnego Andrzeja Nowaka. - Też żyję na krawędzi, Zbytowski - stwierdził z ironicznym uśmiechem.
- Nie przy nim! - oburzył się doktor Zbytowski, do niedawna nazywany doktorem Nowakiem. - Nie jestem pewien, czy do końca stracił świadomość, wciąż może usłyszeć…
- Zbytowski - przerwał podniesionym głosem Tępicki - nawet nie jesteś w pełni doktorem. Prawdę mówiąc mało kogo obchodzisz. I zdajesz sobie z tego sprawę. Jeśli chcesz, możesz zamienić się miejscami z naszym nowym pracownikiem klasy D, jak on ma…?
- Nowak - burknął Zbytowski.
- Nowak! - Tępicki klasnął. - Znakomicie, nikt nie zauważy!
- Po co tutaj przyszedłeś, Tępicki? - Zbytowski czuł się coraz podlej.
- Żeby ci powiedzieć, że masz przyprowadzić wózek inwalidzki i przynieść naszywkę… - Wyciągnął z kieszeni kitla małą kartkę. - "D-7044". Z tego, co mi powiedziano, wszystko czeka w pomieszczeniu zaopatrzeniowym numer dwadzieścia, czyli parę korytarzy stąd.
- Czy przypadkiem nie miałeś po drodze? Nie mogłeś sam tego załatwić? - spytał zdenerwowany Zbytowski.
- Muszę przypilnować twojego sobowtóra - powiedział swobodnie Tępicki - na wypadek gdyby wstał i zaczął podsłuchiwać. - Znów się uśmiechnął.
Zbytowski stał przez chwilę nieruchomo. Z Tępickim mierzyli się wzrokiem. Wreszcie wyszedł, zamykając za sobą drzwi.
Tyle lat tu pracuję - myślał zirytowany Zbytowski, przemierzając korytarz - i nawet nie wiem, gdzie ich wszystkich wywożą.
Słabe promienie popołudniowego słońca oświetlały wnętrze Skrzydła Cywilnego Ośrodka 7. Zanosiło się na burzę, choć istniała jeszcze minimalna szansa na rozpogodzenie.
Kiedy doktor Zbytowski znalazł pomieszczenie zaopatrzeniowe numer dwadzieścia, ze zdziwieniem stwierdził, że było zamknięte. Szczęśliwie za zakrętem odszukał jednego z pracowników obsługi, który jednak zdziwił go jeszcze bardziej:
- To pomieszczenie jest nieczynne od miesiąca - stwierdził spokojnie - i zniszczono wszystko, co się w nim znajdowało.
- A wózek inwalidzki? Był tam wózek inwalidzki?
Mężczyzna wzruszył ramionami.
- Ale nie sądzę. Przechowywano w nim głównie jakieś środki chemiczne, teraz planują, zdaje się, przekształcić całość na składowisko starych metalowych części z różnego rodzaju ustrojstwa.
Ten Tępicki ma tupet - pomyślał zirytowany Zbytowski.
- A po co panu wózek inwalidzki? - spytał mężczyzna.
- Bo męczy mnie chodzenie tutaj - odparł Zbytowski i machnął ręką.
Tymczasem doktor Tępicki wciąż czekał. Wezwał już, kogo miał wezwać, więc pozostało mu czekanie. Jako że jednak nie należał do ludzi przepadających za bezczynnością, po chwili zaczął przyglądać się nowemu pracownikowi klasy D.
Sylwetkę ma dobrą - myślał - pewnie nieźle biega. Biceps i przedramiona zdecydowanie wypracowane w więziennej siłowni, tylko z klatką słabo. Nogi też nie zachwycają. Ale może to nic złego. Nos krzywy. Czyli potrafi się bić. Hm, szybki, potrafi się bić, odciski na dłoniach, więc chwyt też pewnie silny… o, i żonaty - stwierdził, dostrzegając na palcu Andrzeja Nowaka obrączkę. - Ciekawe…
W tym momencie, zupełnie niespodziewanie, Andrzej Nowak jęknął. Doktor Tępicki odsunął się odruchowo, ale szybko zrozumiał, że nie jest w żaden sposób zagrożony i na jego ustach zagościł uśmiech. Spokojnie obserwował, jak oddech mężczyzny przyspiesza, a jego źrenice rozszerzają się do granic możliwości. Minutę stękał i próbował wykonać jakikolwiek ruch. Wreszcie słabym, zachrypniętym głosem wydusił:
- Co… jesteszcze złymi… złymi ludszmi - oświadczył, z każdym wyrazem robiąc się tylko bardziej czerwony.
- Zło - powiedział uradowany doktor Tępicki, stając tuż nad Andrzejem Nowakiem - to pojęcie względne, drogi panie. Niech pan uzna…
- Ja… - cedził wciąż Andrzej Nowak.
Ja jestem świadomy, wszystko słyszę, gdzie jest ten doktor Zbytowski, który dał mi gumę? Gdzie on jest?! - myślał, ale nic nie powiedział. Poczuł, że jego powieki się zamykają. - Spokojnie… opanować oddech… będą myśleć, że dalej jestem nieprzytomny… Skurwiele!
- I odpłynął - stwierdził z satysfakcją doktor Tępicki. Chwile potem usłyszał dźwięk otwieranych drzwi. Widząc, kto stanął w progu, uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Wchodź, proszę. Zaraz przyjdzie.
Doktor Zbytowski powoli kroczył w kierunku swojego gabinetu. Nie miał ani wózka, ani naszywki. Przynosił ze sobą tylko złość.
"Bardzo śmieszne, Tępicki" - podejmował w myślach wyimaginowaną konwersację. - "Myślisz, że nie wiedziałem, że to pomieszczenie jest nieczynne?"… nie, to źle zabrzmi, głupio, przecież tam poszedłem… A może: "Tępicki, masz na nazwisko Tępicki, bo jesteś taki tępy, że pomyliłeś pomieszczenia?"… chyba w porządku. Powinien nie mieć możliwości ripostowania, szczególnie jeśli przybiorę groźny wyraz twarzy.
Kiedy wreszcie znalazł się przed wejściem do gabinetu, odetchnął. Szybko zebrał myśli i pewnie nacisnął klamkę.
Jednak widok, jaki zastał, odebrał mu mowę.
Tępicki opierał się ręką o blat jego biurka. Obok, na wózku inwalidzkim, siedział nieprzytomny Andrzej Nowak. Ale w gabinecie pojawiła się również trzecia osoba i to jej widok najbardziej dziwił Zbytowskiego - strażnik; mający ponad dwa metry wzrostu, wyglądający co najmniej groźnie.
- Jesteś! - rzucił mu na powitanie uradowany Tępicki. - Wybacz, ale zapomniałem, że z tamtego pomieszczenia wynieśli wczoraj wózek. Całe szczęście znalazł się strażnik - wskazał kolosa - który mi go dostarczył.
- Pomieszczenie jest nieczynne od miesiąca - wypowiedział cicho pierwsze słowa, które przyszły mu do głowy. Powietrze stało się gęste i ciężkie; Zbytowski miał wrażenie, że za chwilę może nie mieć czym oddychać.
- No tak… - przyznał Tępicki, odruchowo pstrykając palcami. Robił to zawsze, kiedy był zakłopotany. - Cóż, więc nie będę cię trzymał w niepewności, Zbytowski. Po tego więźnia - poklepał Andrzeja Nowaka po ramieniu - mogli wysłać każdego, również zerówki. Ale wybrali mnie, bo uznali, że z ust kolegi ta informacja zabrzmi lepiej.
Zbytowski wciąż nie do końca wiedział jak powinien interpretować sytuację, w której się znalazł. Mimo to jego kończyny zdrętwiały, a myśli szumiały w głowie.
- Paskudna sytuacja - przyznał Tępicki, spoglądając na strażnika. Po kilku sekundach przenikliwej ciszy, dał mu sygnał skinieniem głowy.
Zbytowski nie protestował, gdy potężny mężczyzna wykręcił jego dłonie i zacisnął na nadgarstkach kajdanki. Nie wypowiedział nawet słowa. Tylko cały czas zastanawiał się, jak mogło do tego dojść.
- Wybacz całe to zamieszanie - mówił dalej Tępicki, nie ruszając się z miejsca - ale pomyślałem, że mogłaby ci przyjść do głowy ucieczka. Zatem - zostaniesz teraz przetransportowany do celi, gdzie oddasz swój fundacyjny uniform i plakietkę, a następnie otrzymasz preparat amnezyjny klasy A. Później wrócisz do żony i zjesz obiad. Odbierzesz pocztę i ze zdziwieniem stwierdzisz, że otrzymałeś posadę jako prezes… jakiegoś zakładu, nie pamiętam, jak się nazywał.
- Zwalniacie mnie - stwierdził słabo.
- Ale nie bierz tego do siebie - powiedział uśmiechnięty Tępicki. - Na życie zarobisz. A awans tutaj mógłby przynieść same szkody. Dla ciebie. Rozumiesz, szkody psychiczne. Zasadniczo "góra" uznała, że zwyczajnie nie masz wystarczających kompetencji. Że… że się nie nadajesz - Wzruszył ramionami.
- "Góra"… - powtórzył Zbytowski. - Nie mam nawet pojęcia, z kogo składa się ta "góra". - Spojrzał Tępickiemu w oczy.
- Czasem lepiej nie wiedzieć - stwierdził sucho. - Do widzenia, panie Zbytowski.
I Zbytowski został wyprowadzony.
Tępicki rozejrzał się po pustym gabinecie.
Trzeba będzie znaleźć kogoś na zastępstwo - pomyślał. Upewnił się, że skórzane paski na kostkach i nadgarstkach Andrzeja Nowaka zostały dostatecznie mocno zaciśnięcie. Sprawdził godzinę. - Już pewnie czekają. Czas najwyższy.
Chwycił wystające z oparcia wózka rączki i ruszył w kierunku wyjścia z Ośrodka 7.
Niebo pokryły gęste ołowiane chmury, całkowicie zasłaniając słabe słońce i przykrywając ziemię niepokojącym cieniem. Wszyscy musieli pogodzić się z faktem, iż nie dojdzie do rozpogodzenia. Doktor Tępicki zaraz po opuszczeniu budynku usłyszał w oddali pierwszy grzmot. Użył tylnego wyjścia — prowadziło na małe podwórze, skąd po pracowników Fundacji przyjeżdżano, by zabierać ich do poszczególnych placówek. Nie inaczej było tym razem. Fundacyjna furgonetka, biała, z włączonymi długimi światłami, fałszywym numerem rejestracyjnym i przyciemnianymi szybami, oczekiwała nadejścia pasażerów.
Tępicki trwał chwilę w bezruchu, przyglądając się niebu. Ciepły, lepki wiatr co jakiś czas lekko poruszał jego krótkimi włosami. Doktor odczuwał niewytłumaczalny niepokój. Zanim popchnął wózek z Andrzejem Nowakiem w stronę furgonetki, rozejrzał się nerwowo, czując, że powód, dla którego teraz marszczył brwi, ma w zasięgu wzroku. Nie mylił się.
Brak naszywki - pomyślał zirytowany, dostrzegając brak numeru na plecach pana Nowaka. - Ale… w Strefie pewnie wyrobią - przypuścił, zerkając w stronę kierowcy furgonetki, który choć zaniepokojenia w żaden sposób nie wyrażał, mógłby pomyśleć jeszcze coś złego o pracowniku naukowym z pierwszym poziomem upoważnienia, gdyby ten poinformował, że musi się cofnąć i załatwić formalność.
Tępicki westchnął.
Źle się dzieje, że już nawet na ludziach nie można polegać - pomyślał, wspominając Zbytowskiego. Zacisnął dłonie na oparciu wózka inwalidzkiego i powoli pomaszerował w stronę środka transportu, wciąż myśląc o prawdopodobnej reprymendzie, jaką otrzyma po dotarciu na miejsce.
Tymczasem Andrzej Nowak śnił. Nie wiedział, czy zapadł w sen ze zmęczenia, czy może guma, którą został poczęstowany, dopiero zaczynała prawidłowo działać. Jego oddech zwolnił, ustabilizował się, a ciało wypełniło przyjemne ciepło. Widział doktorów Tępickiego i Zbytowskiego, stojących nieruchomo obok siebie w bardzo jasnym pomieszczeniu. Ich spojrzenia były nieobecne, patrzyli w dal, na jakiś nieokreślony punkt za jego plecami. Nowak dostrzegał również własne dłonie. Mógł się poruszać. Był wściekły. Zacisnął pięści, a z jego płuc wydobył się ryk okrutny, przeraźliwy, niemal zwierzęcy. Miał zamiar rzucić się na doktorów, wyrządzić im najgorszą z możliwych krzywd, zrekompensować za wszystkie cierpienia, których mu przysporzyli. Jednak zanim wykonał pierwszy krok, doktor Tępicki niespodziewanie spojrzał w stronę doktora Zbytowskiego, po czym zamachnął się i uderzył go pięścią w twarz. Zbytowski padł na ziemię jak kłoda, ciężko, zupełnie bezwładnie. Andrzej Nowak poczuł, że grunt ucieka mu spod stóp. Sekundę później sam leżał na ziemi, obserwując mijającego go olbrzymiego strażnika, który prowadził wózek inwalidzki. Strażnik z troską w głosie spytał doktora Zbytowskiego, czy ten dobrze się czuje, a następnie, nie oczekując odpowiedzi, wsadził go na wózek. Po kilku sekundach przenikliwego milczenia poinformował również, iż kolejne takie uderzenie byłoby śmiertelne. Ukłonił się doktorowi Tępickiemu i szybko opuścił pomieszczenie, choć Andrzej Nowak nie potrafił ustalić, w jaki sposób tego dokonał.
Zostali z Tępickim sam na sam. Nowak wstał, ponownie czując narastającą złość. Znów nie dał jej jednak upustu - z sufitu na wysokość szyi doktora niespodziewanie spadł bowiem stryczek. Tępicki złapał grubą pętlę i przełożył przez nią głowę, następnie prawą dłonią chwytając metrowej długości dźwignię, która nie wiadomo skąd pojawiła się tuż obok prawej nogi doktora, a po pociągnięciu której podłoga miała usunąć się spod jego stóp.
Andrzej Nowak poczuł napływające do oczu łzy. Błagalnym tonem wykrzyknął w stronę Tępickiego, by "tego nie robił". Ten uśmiechnął się groteskowo i gestem lewej dłoni wskazał jakieś miejsce za Nowakiem. Pan Nowak natychmiast odwrócił głowę, dostrzegając ciemność, ciemność tak przenikliwą, że zaparła mu dech w piersiach. Ponownie skierował wzrok w stronę Tępickiego; doktor powoli pociągał za dźwignię. Andrzej Nowak chciał krzyknąć raz jeszcze, ale kiedy tylko otworzył usta, zauważył, że ciemność zza jego pleców zaczyna ogarniać całe pomieszczenie. Tępicki wciąż się uśmiechał i wciąż powoli pociągał za dźwignię.
Ale czy doktor się powiesił? Tego Andrzej Nowak wiedzieć nie mógł, bowiem w pewnym momencie ciemność zasłoniła przebieg tej dramatycznej sceny. Wówczas też na dobre stracił przytomność.
Doktor Tępicki obserwował powoli znikające mu z oczu miasto. Czekało ich jeszcze wiele kilometrów drogi, oczywiście w całkowitej ciszy, w całkowitym skupieniu i w całkowitej izolacji. Prowadzący furgonetkę kierowca nie mógł zadawać żadnych pytań, nie mógł poruszać kwestii związanych z życiem przewożonych pasażerów, nie wiedział i nie mógł wiedzieć, co czai się za murami budynku, do którego zmierzali. Mógł tylko stwierdzać fakty, jak: "Zaraz będzie stromy podjazd" albo "Stoimy w korku". I - jako pracownik względnie zbędny - mógł stracić życie, gdyby doktora naszła ochota, by mu je odebrać.
Doktor Tępicki nie myślał jednak o kierowcy. W zasadzie nie myślał o niczym. Obserwował tylko szczyty najwyższych budynków znajdujących się w mieście, ponieważ reszta zabudowań już dawno zniknęła mu z oczu. Na zewnątrz robiło się coraz ciemniej, głównie z powodu kłębiących się ponad nimi granatowych chmur. Tam, dokąd jechali, z pewnością wykluwała się już potężna burza. Może to sprawiło, że doktor Tępicki nieco się zasmucił. Nad miastem wciąż było tylko szaro, a tutaj, w tym lesie, do którego wjeżdżali, a który wydawał się nieprzenikniony i odrzucający, panowała niemal ciemność.
- N… nazywam się… Andrzej. Chyba Andrzej… tak, Andrzej. Albo Tomasz. Raczej Andrzej. Andrzej Nowak. - Głos Andrzeja Nowaka drżał. Drżała też reszta jego ciała. Siedział naprzeciwko mężczyzny w śnieżnobiałym kitlu, z twarzy przypominającego bankowego urzędnika - świeżo ogolony i ostrzyżony, lekko uśmiechnięty, śmiało patrzący w oczy pragnącego unikać kontaktu wzrokowego Andrzeja Nowaka, czym dodatkowo go stresował. Problem polegał na tym, że mężczyzna ów, którego od Andrzeja Nowaka oddzielało szerokie, metalowe, pomalowane białą farbą biurko, był kimś znacznie potężniejszym od urzędnika. I Andrzej Nowak miał tego świadomość. - Urodziłem się w roku… tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym pierwsz… tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym. - Język mu się plątał, a spojrzenie błądziło po całym gabinecie. - Piąty marzec. Piątego marca się urodziłem. Tego roku, o którym mówiłem.
Mężczyzna uśmiechał się bez przerwy. Jego splecione dłonie spoczywały na blacie biurka. Siedział wyprostowany, wyczekującym spojrzeniem zdając się zachęcać Andrzeja Nowaka do mówienia. Jednak Andrzej Nowak patrzył w jego stronę tylko wtedy, gdy chciał sprawdzić, czy przypadkiem nie śni. Szczypał się nawet w dłonie, oczywiście tak, by siedzący przed nim mężczyzna tego nie zauważył. Ale gabinet nie znikał. Mężczyzna nie znikał. I nie znikała błyszcząca plakietka przypięta do kieszeni jego kitla: Fundacja SCP. Poziom 0.
Nagle Andrzej Nowak poczuł, że brakuje mu tchu. Biel całego gabinetu wywoływała nudności i ból oczu, a mężczyzna posiadający zerowy poziom upoważnienia zdawał się zlewać z otoczeniem. Andrzej Nowak oczami wyobraźni widział siebie jeszcze pół godziny temu - wprowadzany do tej olbrzymiej, sterylnej placówki z workiem na głowie, by nie mógł ocenić, gdzie się znajduje. Przez całą trwającą pięć godzin podróż z więzienia nikt się do niego nie odezwał. Nie otrzymał wyjaśnienia, dlaczego został zabrany z celi śmierci, dlaczego właśnie on i dlaczego wszystko przebiegło tak płynnie. Tylko groźba od barczystego strażnika, zanim został wrzucony do gabinetu - ma się przedstawić i powiedzieć kilka słów o sobie.
- Panie Nowak? - Głos mężczyzny wyrwał go z rozmyśleń. Gwałtownie poderwał głowę i uśmiechnął się nerwowo. - Panie Nowak, dziękuję za to krótkie przedstawienie… siebie. - Zachowywał przyjazny wyraz twarzy. - Ja również jestem Nowak, doktor Nowak. Widzi pan, jaki ten świat mały? - Doktor Nowak parsknął śmiechem. - Zapewne zastanawia się pan, co tutaj robi?
- Ja… tak, tak, myślę właśnie… tak. - Zbyt mocno skinął głową.
- Cóż, moim zadaniem jest odpowiedzieć panu najlepiej, jak to możliwe - przyznał wesoło doktor Nowak, nie poruszając się nawet o centymetr. - Najpierw jednak niech pan powie… za co odsiadywał pan wyrok?
Andrzej Nowak czuł strach. Przeszywający strach. Z jakiegoś powodu bał się siedzącego przed nim człowieka. Bał się go bardziej niż śmierci. Chciał wrócić do więzienia. Chciał tam zginąć. Tylko dlaczego?
- Ja… - zaczął po chwili i mrugnął kilkukrotnie. - Za zabójstwo. Za zabójstwo siedziałem.
- Zabójstwo? Cóż za niespodzianka! - wykrzyknął uradowany doktor Nowak, co jeszcze mocniej speszyło jego rozmówcę. - Jakie zabójstwo? Podwójne, potrójne, z gwałtem, ze zbezczeszczeniem, a może wszystko naraz? - dopytywał ze szczerym zainteresowaniem.
- Pojedyncze. Jedno tylko - wyznał i poczuł, jak do oczu napływają mu łzy. - Córkę zabiłem. Ale… ale przypadkowo, moja żona, ona…
- Córkę? - przerwał doktor Nowak. - Córkę pan zabił? I za córkę dali panu karę śmierci?
- Wypadła przez okno - wycedził, zaciskając zęby.
- Wypadła? - zdziwił się doktor Nowak. - Więc jest pan niewinny?
Andrzej Nowak nie był pewien, czy doktor z niego szydzi, ale nie potrafił też zebrać w sobie na tyle odwagi, bo go o to zapytać.
- Tak, wypadła - stwierdził nieco ostrzej. - Wypadła, ale moja żona… moja żona powiedziała, że ja ją wyrzuciłem. I nie mogłem się bronić. Nie miałem jak. Przekupiła sędziego, jestem pewien! Ta głupia…
- Hej, hej, hej… - Doktor Nowak wykonał pierwszy ruch - gest dłoni oznajmiający, że jego rozmówca powinien się wstrzymać. - Bez nerwów, panie Nowak. Może chciałby pan się poczęstować gumą? Na uspokojenie?
Czując dominację doktora, Andrzej Nowak skinął głową, myśląc przy tym jednak, że w zasadzie ma na gumę ochotę. Był jednak przekonany, że otrzyma jakąś miętową, której nienawidził. Ale ku jego zaskoczeniu doktor Nowak wyjął z szuflady biurka gumę o smaku truskawkowym, którą Andrzej Nowak uwielbiał i z chęcią się nią poczęstował.
- Dobrze, rozumiem zatem - kontynuował doktor Nowak - że został pan skazany za niewinność. Nie, nie, nie, proszę nie protestować! - wykrzyknął, widząc zdenerwowane spojrzenie pana Nowaka. - Doskonale rozumiem, naprawdę doskonale. Sam byłem kiedyś naczelnikiem więzienia i…
- Co to za miejsce? - spytał niespodziewanie Andrzej Nowak, jakby guma truskawkowa dodała mu pewności siebie.
- To? - zapytał doktor Nowak, wiarygodnie udając zdziwienie i rozglądając się po gabinecie tak, jakby sam po raz pierwszy widział go na oczy. - Panie Nowak, znajduje się pan w Fundacji SCP, nigdy pan nie słyszał? - spytał wesoło.
- Nie - wyznał sucho Andrzej Nowak, czując powoli narastającą irytację. Uświadomił też sobie, że nie jest zakuty w kajdanki. Po jego głowie nagle zaczęły chodzić różne myśli, których jeszcze przed chwilą do siebie nie dopuszczał.
- To dziwne - oznajmił zszokowany doktor Nowak. - Powinien pan wiedzieć, że jesteśmy organizacją stworzoną przez prezydenta, by… działać bezzwłocznie, kiedy wyda akt łaski, o którym nie można jednak powiedzieć publicznie…
- Pierdoli pan, doktorze - warknął Andrzej Nowak i sam przestraszył się własnych słów. - To znaczy, ja… - chciał przeprosić, ale wszelkie wyrazy, jakie dotychczas znał, zdawały się w jednej chwili opuścić jego głowę.
- Cóż… - Doktor Nowak spoważniał. - Jeśli tak, może mimo wszystko prezydent podjął złą decyzję…
- Nie, nie! - jęknął Andrzej Nowak, zauważając, że doktor Nowak sięga po słuchawkę stojącego na biurku telefonu. Mężczyźni mierzyli się wzrokiem. Spojrzenie jednego było przepełnione pewnością siebie, a drugiego - strachem.
- Proszę pana, niech pan posłucha - mówił spanikowany Andrzej Nowak, a w głowie mu szumiało. Poczuł, że wyżuł gumę. - Nie chciałem tego powiedzieć, tylko coś…
- Halo? - doktor Nowak dawno już wybrał numer. - Halo, tak, dzwonię w sprawie pana Nowaka. - Rzucił rozmówcy nienawistne spojrzenie. - Tak, nie dostosowuje się. No co? Chyba weźmiemy innego, prawda? Tylu oddałoby wszystko za uwolnienie…
- Nie! - Tym razem Andrzej Nowak poderwał się z krzesła. - Proszę, niech pan…
- Nie możemy? - Doktor Nowak wciąż mierzył pana Nowaka wzorkiem. - Cóż… rozumiem. Rozumiem. Trudno, jakoś dam radę. Dziękuję. Tak, zadziałało. Lepiej niż sądziłem. Do widzenia. - Odłożył słuchawkę. - Niech pan siada - polecił natychmiast. Andrzej Nowak od razu zajął miejsce.
Chwilę trwali w ciszy.
- To śmieszne - stwierdził chłodno doktor Nowak, a ton, w jakim przemawiał, zmienił się nie do poznania. - Jeszcze kilka minut temu bardziej niż śmierci bał się pan mnie. A jednak skorzystanie z fałszywego telefonu i samo napomknięcie o pana odesłaniu nagle zmieniło pańskie perspektywy o sto osiemdziesiąt stopni.
Andrzej Nowak poczuł, że krew w jego żyłach tężeje, a włosy stają dęba.
- Skąd pan… - Chrząknął, bo nagle zaschło mu w gardle. - Skąd pan wie, o czym myślałem?
- No jasna cholera! - Doktor Nowak niemal wyrwał szufladę, z której ponownie wyjął gumę truskawkową. Uważnie przeczytał wszystkie informacje znajdujące się na etykiecie, po czym spojrzał w kierunku wiszącego nad wejściem zegara. - Jeszcze nie działa? Już powinno.
- Co "nie działa"? - Andrzej Nowak poczuł ciarki na plecach. Dech mu zapierało. - Co "nie działa"?! - wrzasnął i próbował się podnieść, ale z niedowierzaniem stwierdził, że jego mięśnie odmawiają posłuszeństwa.
- No, działa - stwierdził spokojny już doktor Nowak, nie przywracając jednak swojemu głosowi dawnej wesołości. Zamiast tego wydawał się zwyczajnie znudzony.
Andrzej Nowak rozpaczliwie łapał oddech, powoli zsuwając się z krzesła. Doktor Nowak wstał i podszedł do rozmówcy, po czym wyznał:
- Ja nie wiem, co z panem zrobią. Wiem tylko, że o niczym nie będzie pan pamiętał, a za około dwie minuty straci pan przytomność. Nasza rozmowa musiała się odbyć - jej wspomnienie zostanie w losowy sposób pocięte i wrzucone do pańskiej pamięci, tak by zdawał pan sobie sprawę z niektórych faktów, jak smak ulubionej gumy albo przyznanie się do zamordowania córki. Swoją drogą, świetna ta guma, prawda? Na krótką chwilę rozjaśniła panu umysł, ten skok percepcji, ilorazu inteligencji… ale nic nie trwa wiecznie. Reszta zależy od nich. Tutaj zaczyna się pańska podróż.
Andrzej Nowak obserwował doktora Nowaka przerażonym wzrokiem, nie był już w stanie wydobyć z siebie choćby jęknięcia.
- Wszyscy się czegoś boimy, panie Nowak.
Na dźwięk pukania do drzwi, doktor Nowak wstał. Wiedział, kto przyszedł. Westchnął i powiedział:
- Proszę.
W drzwiach stanął mężczyzna wysoki, barczysty, o bystrym i czujnym spojrzeniu. Bez słowa rozejrzał się po gabinecie, zatrzymując wzrok na leżącym przy biurku ciele.
- Guma zadziałała, czy dalej mam do ciebie mówić "Nowak"? - spytał oschle, z pewną dozą kpiny w głosie.
- Zadziałała - stwierdził krótko doktor i przykucnął, by sprawdzić, czy Andrzej Nowak wciąż oddycha.
- Naprawdę dalej przedstawiasz się nowym jako "doktor Nowak"? - dopytywał mężczyzna, podchodząc do biurka. - Nie chcesz używać swojego prawdziwego nazwiska?
- To byłoby nieprofesjonalne - oświadczył obruszony doktor. Wyprostował się w momencie, gdy jego gość poprawiał akurat przypiętą do swojego kitla plakietkę: Fundacja SCP. Doktor Tępicki. Poziom 1. - Zresztą, ja pracuję również z ludźmi, nie z kolegami z biura…
- Przecież tu przyszedłem - powiedział znudzony Tępicki, bawiąc się słuchawką fałszywego telefonu - przyszedłem i naraziłem się, że zobaczy mnie ten tu - wskazał głową nieprzytomnego Andrzeja Nowaka. - Też żyję na krawędzi, Zbytowski - stwierdził z ironicznym uśmiechem.
- Nie przy nim! - oburzył się doktor Zbytowski, do niedawna nazywany doktorem Nowakiem. - Nie jestem pewien, czy do końca stracił świadomość, wciąż może usłyszeć…
- Zbytowski - przerwał podniesionym głosem Tępicki - nawet nie jesteś w pełni doktorem. Prawdę mówiąc mało kogo obchodzisz. I zdajesz sobie z tego sprawę. Jeśli chcesz, możesz zamienić się miejscami z naszym nowym pracownikiem klasy D, jak on ma…?
- Nowak - burknął Zbytowski.
- Nowak! - Tępicki klasnął. - Znakomicie, nikt nie zauważy!
- Po co tutaj przyszedłeś, Tępicki? - Zbytowski czuł się coraz podlej.
- Żeby ci powiedzieć, że masz przyprowadzić wózek inwalidzki i przynieść naszywkę… - Wyciągnął z kieszeni kitla małą kartkę. - "D-7044". Z tego, co mi powiedziano, wszystko czeka w pomieszczeniu zaopatrzeniowym numer dwadzieścia, czyli parę korytarzy stąd.
- Czy przypadkiem nie miałeś po drodze? Nie mogłeś sam tego załatwić? - spytał zdenerwowany Zbytowski.
- Muszę przypilnować twojego sobowtóra - powiedział swobodnie Tępicki - na wypadek gdyby wstał i zaczął podsłuchiwać. - Znów się uśmiechnął.
Zbytowski stał przez chwilę nieruchomo. Z Tępickim mierzyli się wzrokiem. Wreszcie wyszedł, zamykając za sobą drzwi.
Tyle lat tu pracuję - myślał zirytowany Zbytowski, przemierzając korytarz - i nawet nie wiem, gdzie ich wszystkich wywożą.
Słabe promienie popołudniowego słońca oświetlały wnętrze Skrzydła Cywilnego Ośrodka 7. Zanosiło się na burzę, choć istniała jeszcze minimalna szansa na rozpogodzenie.
Kiedy doktor Zbytowski znalazł pomieszczenie zaopatrzeniowe numer dwadzieścia, ze zdziwieniem stwierdził, że było zamknięte. Szczęśliwie za zakrętem odszukał jednego z pracowników obsługi, który jednak zdziwił go jeszcze bardziej:
- To pomieszczenie jest nieczynne od miesiąca - stwierdził spokojnie - i zniszczono wszystko, co się w nim znajdowało.
- A wózek inwalidzki? Był tam wózek inwalidzki?
Mężczyzna wzruszył ramionami.
- Ale nie sądzę. Przechowywano w nim głównie jakieś środki chemiczne, teraz planują, zdaje się, przekształcić całość na składowisko starych metalowych części z różnego rodzaju ustrojstwa.
Ten Tępicki ma tupet - pomyślał zirytowany Zbytowski.
- A po co panu wózek inwalidzki? - spytał mężczyzna.
- Bo męczy mnie chodzenie tutaj - odparł Zbytowski i machnął ręką.
Tymczasem doktor Tępicki wciąż czekał. Wezwał już, kogo miał wezwać, więc pozostało mu czekanie. Jako że jednak nie należał do ludzi przepadających za bezczynnością, po chwili zaczął przyglądać się nowemu pracownikowi klasy D.
Sylwetkę ma dobrą - myślał - pewnie nieźle biega. Biceps i przedramiona zdecydowanie wypracowane w więziennej siłowni, tylko z klatką słabo. Nogi też nie zachwycają. Ale może to nic złego. Nos krzywy. Czyli potrafi się bić. Hm, szybki, potrafi się bić, odciski na dłoniach, więc chwyt też pewnie silny… o, i żonaty - stwierdził, dostrzegając na palcu Andrzeja Nowaka obrączkę. - Ciekawe…
W tym momencie, zupełnie niespodziewanie, Andrzej Nowak jęknął. Doktor Tępicki odsunął się odruchowo, ale szybko zrozumiał, że nie jest w żaden sposób zagrożony i na jego ustach zagościł uśmiech. Spokojnie obserwował, jak oddech mężczyzny przyspiesza, a jego źrenice rozszerzają się do granic możliwości. Minutę stękał i próbował wykonać jakikolwiek ruch. Wreszcie słabym, zachrypniętym głosem wydusił:
- Co… jesteszcze złymi… złymi ludszmi - oświadczył, z każdym wyrazem robiąc się tylko bardziej czerwony.
- Zło - powiedział uradowany doktor Tępicki, stając tuż nad Andrzejem Nowakiem - to pojęcie względne, drogi panie. Niech pan uzna…
- Ja… - cedził wciąż Andrzej Nowak.
Ja jestem świadomy, wszystko słyszę, gdzie jest ten doktor Zbytowski, który dał mi gumę? Gdzie on jest?! - myślał, ale nic nie powiedział. Poczuł, że jego powieki się zamykają. - Spokojnie… opanować oddech… będą myśleć, że dalej jestem nieprzytomny… Skurwiele!
- I odpłynął - stwierdził z satysfakcją doktor Tępicki. Chwile potem usłyszał dźwięk otwieranych drzwi. Widząc, kto stanął w progu, uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Wchodź, proszę. Zaraz przyjdzie.
Doktor Zbytowski powoli kroczył w kierunku swojego gabinetu. Nie miał ani wózka, ani naszywki. Przynosił ze sobą tylko złość.
"Bardzo śmieszne, Tępicki" - podejmował w myślach wyimaginowaną konwersację. - "Myślisz, że nie wiedziałem, że to pomieszczenie jest nieczynne?"… nie, to źle zabrzmi, głupio, przecież tam poszedłem… A może: "Tępicki, masz na nazwisko Tępicki, bo jesteś taki tępy, że pomyliłeś pomieszczenia?"… chyba w porządku. Powinien nie mieć możliwości ripostowania, szczególnie jeśli przybiorę groźny wyraz twarzy.
Kiedy wreszcie znalazł się przed wejściem do gabinetu, odetchnął. Szybko zebrał myśli i pewnie nacisnął klamkę.
Jednak widok, jaki zastał, odebrał mu mowę.
Tępicki opierał się ręką o blat jego biurka. Obok, na wózku inwalidzkim, siedział nieprzytomny Andrzej Nowak. Ale w gabinecie pojawiła się również trzecia osoba i to jej widok najbardziej dziwił Zbytowskiego - strażnik; mający ponad dwa metry wzrostu, wyglądający co najmniej groźnie.
- Jesteś! - rzucił mu na powitanie uradowany Tępicki. - Wybacz, ale zapomniałem, że z tamtego pomieszczenia wynieśli wczoraj wózek. Całe szczęście znalazł się strażnik - wskazał kolosa - który mi go dostarczył.
- Pomieszczenie jest nieczynne od miesiąca - wypowiedział cicho pierwsze słowa, które przyszły mu do głowy. Powietrze stało się gęste i ciężkie; Zbytowski miał wrażenie, że za chwilę może nie mieć czym oddychać.
- No tak… - przyznał Tępicki, odruchowo pstrykając palcami. Robił to zawsze, kiedy był zakłopotany. - Cóż, więc nie będę cię trzymał w niepewności, Zbytowski. Po tego więźnia - poklepał Andrzeja Nowaka po ramieniu - mogli wysłać każdego, również zerówki. Ale wybrali mnie, bo uznali, że z ust kolegi ta informacja zabrzmi lepiej.
Zbytowski wciąż nie do końca wiedział jak powinien interpretować sytuację, w której się znalazł. Mimo to jego kończyny zdrętwiały, a myśli szumiały w głowie.
- Paskudna sytuacja - przyznał Tępicki, spoglądając na strażnika. Po kilku sekundach przenikliwej ciszy, dał mu sygnał skinieniem głowy.
Zbytowski nie protestował, gdy potężny mężczyzna wykręcił jego dłonie i zacisnął na nadgarstkach kajdanki. Nie wypowiedział nawet słowa. Tylko cały czas zastanawiał się, jak mogło do tego dojść.
- Wybacz całe to zamieszanie - mówił dalej Tępicki, nie ruszając się z miejsca - ale pomyślałem, że mogłaby ci przyjść do głowy ucieczka. Zatem - zostaniesz teraz przetransportowany do celi, gdzie oddasz swój fundacyjny uniform i plakietkę, a następnie otrzymasz preparat amnezyjny klasy A. Później wrócisz do żony i zjesz obiad. Odbierzesz pocztę i ze zdziwieniem stwierdzisz, że otrzymałeś posadę jako prezes… jakiegoś zakładu, nie pamiętam, jak się nazywał.
- Zwalniacie mnie - stwierdził słabo.
- Ale nie bierz tego do siebie - powiedział uśmiechnięty Tępicki. - Na życie zarobisz. A awans tutaj mógłby przynieść same szkody. Dla ciebie. Rozumiesz, szkody psychiczne. Zasadniczo "góra" uznała, że zwyczajnie nie masz wystarczających kompetencji. Że… że się nie nadajesz - Wzruszył ramionami.
- "Góra"… - powtórzył Zbytowski. - Nie mam nawet pojęcia, z kogo składa się ta "góra". - Spojrzał Tępickiemu w oczy.
- Czasem lepiej nie wiedzieć - stwierdził sucho. - Do widzenia, panie Zbytowski.
I Zbytowski został wyprowadzony.
Tępicki rozejrzał się po pustym gabinecie.
Trzeba będzie znaleźć kogoś na zastępstwo - pomyślał. Upewnił się, że skórzane paski na kostkach i nadgarstkach Andrzeja Nowaka zostały dostatecznie mocno zaciśnięcie. Sprawdził godzinę. - Już pewnie czekają. Czas najwyższy.
Chwycił wystające z oparcia wózka rączki i ruszył w kierunku wyjścia z Ośrodka 7.
Niebo pokryły gęste ołowiane chmury, całkowicie zasłaniając słabe słońce i przykrywając ziemię niepokojącym cieniem. Wszyscy musieli pogodzić się z faktem, iż nie dojdzie do rozpogodzenia. Doktor Tępicki zaraz po opuszczeniu budynku usłyszał w oddali pierwszy grzmot. Użył tylnego wyjścia — prowadziło na małe podwórze, skąd po pracowników Fundacji przyjeżdżano, by zabierać ich do poszczególnych placówek. Nie inaczej było tym razem. Fundacyjna furgonetka, biała, z włączonymi długimi światłami, fałszywym numerem rejestracyjnym i przyciemnianymi szybami, oczekiwała nadejścia pasażerów.
Tępicki trwał chwilę w bezruchu, przyglądając się niebu. Ciepły, lepki wiatr co jakiś czas lekko poruszał jego krótkimi włosami. Doktor odczuwał niewytłumaczalny niepokój. Zanim popchnął wózek z Andrzejem Nowakiem w stronę furgonetki, rozejrzał się nerwowo, czując, że powód, dla którego teraz marszczył brwi, ma w zasięgu wzroku. Nie mylił się.
Brak naszywki - pomyślał zirytowany, dostrzegając brak numeru na plecach pana Nowaka. - Ale… w Strefie pewnie wyrobią - przypuścił, zerkając w stronę kierowcy furgonetki, który choć zaniepokojenia w żaden sposób nie wyrażał, mógłby pomyśleć jeszcze coś złego o pracowniku naukowym z pierwszym poziomem upoważnienia, gdyby ten poinformował, że musi się cofnąć i załatwić formalność.
Tępicki westchnął.
Źle się dzieje, że już nawet na ludziach nie można polegać - pomyślał, wspominając Zbytowskiego. Zacisnął dłonie na oparciu wózka inwalidzkiego i powoli pomaszerował w stronę środka transportu, wciąż myśląc o prawdopodobnej reprymendzie, jaką otrzyma po dotarciu na miejsce.
Tymczasem Andrzej Nowak śnił. Nie wiedział, czy zapadł w sen ze zmęczenia, czy może guma, którą został poczęstowany, dopiero zaczynała prawidłowo działać. Jego oddech zwolnił, ustabilizował się, a ciało wypełniło przyjemne ciepło. Widział doktorów Tępickiego i Zbytowskiego, stojących nieruchomo obok siebie w bardzo jasnym pomieszczeniu. Ich spojrzenia były nieobecne, patrzyli w dal, na jakiś nieokreślony punkt za jego plecami. Nowak dostrzegał również własne dłonie. Mógł się poruszać. Był wściekły. Zacisnął pięści, a z jego płuc wydobył się ryk okrutny, przeraźliwy, niemal zwierzęcy. Miał zamiar rzucić się na doktorów, wyrządzić im najgorszą z możliwych krzywd, zrekompensować za wszystkie cierpienia, których mu przysporzyli. Jednak zanim wykonał pierwszy krok, doktor Tępicki niespodziewanie spojrzał w stronę doktora Zbytowskiego, po czym zamachnął się i uderzył go pięścią w twarz. Zbytowski padł na ziemię jak kłoda, ciężko, zupełnie bezwładnie. Andrzej Nowak poczuł, że grunt ucieka mu spod stóp. Sekundę później sam leżał na ziemi, obserwując mijającego go olbrzymiego strażnika, który prowadził wózek inwalidzki. Strażnik z troską w głosie spytał doktora Zbytowskiego, czy ten dobrze się czuje, a następnie, nie oczekując odpowiedzi, wsadził go na wózek. Po kilku sekundach przenikliwego milczenia poinformował również, iż kolejne takie uderzenie byłoby śmiertelne. Ukłonił się doktorowi Tępickiemu i szybko opuścił pomieszczenie, choć Andrzej Nowak nie potrafił ustalić, w jaki sposób tego dokonał.
Zostali z Tępickim sam na sam. Nowak wstał, ponownie czując narastającą złość. Znów nie dał jej jednak upustu - z sufitu na wysokość szyi doktora niespodziewanie spadł bowiem stryczek. Tępicki złapał grubą pętlę i przełożył przez nią głowę, następnie prawą dłonią chwytając metrowej długości dźwignię, która nie wiadomo skąd pojawiła się tuż obok prawej nogi doktora, a po pociągnięciu której podłoga miała usunąć się spod jego stóp.
Andrzej Nowak poczuł napływające do oczu łzy. Błagalnym tonem wykrzyknął w stronę Tępickiego, by "tego nie robił". Ten uśmiechnął się groteskowo i gestem lewej dłoni wskazał jakieś miejsce za Nowakiem. Pan Nowak natychmiast odwrócił głowę, dostrzegając ciemność, ciemność tak przenikliwą, że zaparła mu dech w piersiach. Ponownie skierował wzrok w stronę Tępickiego; doktor powoli pociągał za dźwignię. Andrzej Nowak chciał krzyknąć raz jeszcze, ale kiedy tylko otworzył usta, zauważył, że ciemność zza jego pleców zaczyna ogarniać całe pomieszczenie. Tępicki wciąż się uśmiechał i wciąż powoli pociągał za dźwignię.
Ale czy doktor się powiesił? Tego Andrzej Nowak wiedzieć nie mógł, bowiem w pewnym momencie ciemność zasłoniła przebieg tej dramatycznej sceny. Wówczas też na dobre stracił przytomność.
Doktor Tępicki obserwował powoli znikające mu z oczu miasto. Czekało ich jeszcze wiele kilometrów drogi, oczywiście w całkowitej ciszy, w całkowitym skupieniu i w całkowitej izolacji. Prowadzący furgonetkę kierowca nie mógł zadawać żadnych pytań, nie mógł poruszać kwestii związanych z życiem przewożonych pasażerów, nie wiedział i nie mógł wiedzieć, co czai się za murami budynku, do którego zmierzali. Mógł tylko stwierdzać fakty, jak: "Zaraz będzie stromy podjazd" albo "Stoimy w korku". I - jako pracownik względnie zbędny - mógł stracić życie, gdyby doktora naszła ochota, by mu je odebrać.
Doktor Tępicki nie myślał jednak o kierowcy. W zasadzie nie myślał o niczym. Obserwował tylko szczyty najwyższych budynków znajdujących się w mieście, ponieważ reszta zabudowań już dawno zniknęła mu z oczu. Na zewnątrz robiło się coraz ciemniej, głównie z powodu kłębiących się ponad nimi granatowych chmur. Tam, dokąd jechali, z pewnością wykluwała się już potężna burza. Może to sprawiło, że doktor Tępicki nieco się zasmucił. Nad miastem wciąż było tylko szaro, a tutaj, w tym lesie, do którego wjeżdżali, a który wydawał się nieprzenikniony i odrzucający, panowała niemal ciemność.
- N… nazywam się… Andrzej. Chyba Andrzej… tak, Andrzej. Albo Tomasz. Raczej Andrzej. Andrzej Nowak. - Głos Andrzeja Nowaka drżał. Drżała też reszta jego ciała. Siedział naprzeciwko mężczyzny w śnieżnobiałym kitlu, z twarzy przypominającego bankowego urzędnika - świeżo ogolony i ostrzyżony, lekko uśmiechnięty, śmiało patrzący w oczy pragnącego unikać kontaktu wzrokowego Andrzeja Nowaka, czym dodatkowo go stresował. Problem polegał na tym, że mężczyzna ów, którego od Andrzeja Nowaka oddzielało szerokie, metalowe, pomalowane białą farbą biurko, był kimś znacznie potężniejszym od urzędnika. I Andrzej Nowak miał tego świadomość. - Urodziłem się w roku… tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym pierwsz… tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym. - Język mu się plątał, a spojrzenie błądziło po całym gabinecie. - Piąty marzec. Piątego marca się urodziłem. Tego roku, o którym mówiłem.
Mężczyzna uśmiechał się bez przerwy. Jego splecione dłonie spoczywały na blacie biurka. Siedział wyprostowany, wyczekującym spojrzeniem zdając się zachęcać Andrzeja Nowaka do mówienia. Jednak Andrzej Nowak patrzył w jego stronę tylko wtedy, gdy chciał sprawdzić, czy przypadkiem nie śni. Szczypał się nawet w dłonie, oczywiście tak, by siedzący przed nim mężczyzna tego nie zauważył. Ale gabinet nie znikał. Mężczyzna nie znikał. I nie znikała błyszcząca plakietka przypięta do kieszeni jego kitla: Fundacja SCP. Poziom 0.
Nagle Andrzej Nowak poczuł, że brakuje mu tchu. Biel całego gabinetu wywoływała nudności i ból oczu, a mężczyzna posiadający zerowy poziom upoważnienia zdawał się zlewać z otoczeniem. Andrzej Nowak oczami wyobraźni widział siebie jeszcze pół godziny temu - wprowadzany do tej olbrzymiej, sterylnej placówki z workiem na głowie, by nie mógł ocenić, gdzie się znajduje. Przez całą trwającą pięć godzin podróż z więzienia nikt się do niego nie odezwał. Nie otrzymał wyjaśnienia, dlaczego został zabrany z celi śmierci, dlaczego właśnie on i dlaczego wszystko przebiegło tak płynnie. Tylko groźba od barczystego strażnika, zanim został wrzucony do gabinetu - ma się przedstawić i powiedzieć kilka słów o sobie.
- Panie Nowak? - Głos mężczyzny wyrwał go z rozmyśleń. Gwałtownie poderwał głowę i uśmiechnął się nerwowo. - Panie Nowak, dziękuję za to krótkie przedstawienie… siebie. - Zachowywał przyjazny wyraz twarzy. - Ja również jestem Nowak, doktor Nowak. Widzi pan, jaki ten świat mały? - Doktor Nowak parsknął śmiechem. - Zapewne zastanawia się pan, co tutaj robi?
- Ja… tak, tak, myślę właśnie… tak. - Zbyt mocno skinął głową.
- Cóż, moim zadaniem jest odpowiedzieć panu najlepiej, jak to możliwe - przyznał wesoło doktor Nowak, nie poruszając się nawet o centymetr. - Najpierw jednak niech pan powie… za co odsiadywał pan wyrok?
Andrzej Nowak czuł strach. Przeszywający strach. Z jakiegoś powodu bał się siedzącego przed nim człowieka. Bał się go bardziej niż śmierci. Chciał wrócić do więzienia. Chciał tam zginąć. Tylko dlaczego?
- Ja… - zaczął po chwili i mrugnął kilkukrotnie. - Za zabójstwo. Za zabójstwo siedziałem.
- Zabójstwo? Cóż za niespodzianka! - wykrzyknął uradowany doktor Nowak, co jeszcze mocniej speszyło jego rozmówcę. - Jakie zabójstwo? Podwójne, potrójne, z gwałtem, ze zbezczeszczeniem, a może wszystko naraz? - dopytywał ze szczerym zainteresowaniem.
- Pojedyncze. Jedno tylko - wyznał i poczuł, jak do oczu napływają mu łzy. - Córkę zabiłem. Ale… ale przypadkowo, moja żona, ona…
- Córkę? - przerwał doktor Nowak. - Córkę pan zabił? I za córkę dali panu karę śmierci?
- Wypadła przez okno - wycedził, zaciskając zęby.
- Wypadła? - zdziwił się doktor Nowak. - Więc jest pan niewinny?
Andrzej Nowak nie był pewien, czy doktor z niego szydzi, ale nie potrafił też zebrać w sobie na tyle odwagi, bo go o to zapytać.
- Tak, wypadła - stwierdził nieco ostrzej. - Wypadła, ale moja żona… moja żona powiedziała, że ja ją wyrzuciłem. I nie mogłem się bronić. Nie miałem jak. Przekupiła sędziego, jestem pewien! Ta głupia…
- Hej, hej, hej… - Doktor Nowak wykonał pierwszy ruch - gest dłoni oznajmiający, że jego rozmówca powinien się wstrzymać. - Bez nerwów, panie Nowak. Może chciałby pan się poczęstować gumą? Na uspokojenie?
Czując dominację doktora, Andrzej Nowak skinął głową, myśląc przy tym jednak, że w zasadzie ma na gumę ochotę. Był jednak przekonany, że otrzyma jakąś miętową, której nienawidził. Ale ku jego zaskoczeniu doktor Nowak wyjął z szuflady biurka gumę o smaku truskawkowym, którą Andrzej Nowak uwielbiał i z chęcią się nią poczęstował.
- Dobrze, rozumiem zatem - kontynuował doktor Nowak - że został pan skazany za niewinność. Nie, nie, nie, proszę nie protestować! - wykrzyknął, widząc zdenerwowane spojrzenie pana Nowaka. - Doskonale rozumiem, naprawdę doskonale. Sam byłem kiedyś naczelnikiem więzienia i…
- Co to za miejsce? - spytał niespodziewanie Andrzej Nowak, jakby guma truskawkowa dodała mu pewności siebie.
- To? - zapytał doktor Nowak, wiarygodnie udając zdziwienie i rozglądając się po gabinecie tak, jakby sam po raz pierwszy widział go na oczy. - Panie Nowak, znajduje się pan w Fundacji SCP, nigdy pan nie słyszał? - spytał wesoło.
- Nie - wyznał sucho Andrzej Nowak, czując powoli narastającą irytację. Uświadomił też sobie, że nie jest zakuty w kajdanki. Po jego głowie nagle zaczęły chodzić różne myśli, których jeszcze przed chwilą do siebie nie dopuszczał.
- To dziwne - oznajmił zszokowany doktor Nowak. - Powinien pan wiedzieć, że jesteśmy organizacją stworzoną przez prezydenta, by… działać bezzwłocznie, kiedy wyda akt łaski, o którym nie można jednak powiedzieć publicznie…
- Pierdoli pan, doktorze - warknął Andrzej Nowak i sam przestraszył się własnych słów. - To znaczy, ja… - chciał przeprosić, ale wszelkie wyrazy, jakie dotychczas znał, zdawały się w jednej chwili opuścić jego głowę.
- Cóż… - Doktor Nowak spoważniał. - Jeśli tak, może mimo wszystko prezydent podjął złą decyzję…
- Nie, nie! - jęknął Andrzej Nowak, zauważając, że doktor Nowak sięga po słuchawkę stojącego na biurku telefonu. Mężczyźni mierzyli się wzrokiem. Spojrzenie jednego było przepełnione pewnością siebie, a drugiego - strachem.
- Proszę pana, niech pan posłucha - mówił spanikowany Andrzej Nowak, a w głowie mu szumiało. Poczuł, że wyżuł gumę. - Nie chciałem tego powiedzieć, tylko coś…
- Halo? - doktor Nowak dawno już wybrał numer. - Halo, tak, dzwonię w sprawie pana Nowaka. - Rzucił rozmówcy nienawistne spojrzenie. - Tak, nie dostosowuje się. No co? Chyba weźmiemy innego, prawda? Tylu oddałoby wszystko za uwolnienie…
- Nie! - Tym razem Andrzej Nowak poderwał się z krzesła. - Proszę, niech pan…
- Nie możemy? - Doktor Nowak wciąż mierzył pana Nowaka wzorkiem. - Cóż… rozumiem. Rozumiem. Trudno, jakoś dam radę. Dziękuję. Tak, zadziałało. Lepiej niż sądziłem. Do widzenia. - Odłożył słuchawkę. - Niech pan siada - polecił natychmiast. Andrzej Nowak od razu zajął miejsce.
Chwilę trwali w ciszy.
- To śmieszne - stwierdził chłodno doktor Nowak, a ton, w jakim przemawiał, zmienił się nie do poznania. - Jeszcze kilka minut temu bardziej niż śmierci bał się pan mnie. A jednak skorzystanie z fałszywego telefonu i samo napomknięcie o pana odesłaniu nagle zmieniło pańskie perspektywy o sto osiemdziesiąt stopni.
Andrzej Nowak poczuł, że krew w jego żyłach tężeje, a włosy stają dęba.
- Skąd pan… - Chrząknął, bo nagle zaschło mu w gardle. - Skąd pan wie, o czym myślałem?
- No jasna cholera! - Doktor Nowak niemal wyrwał szufladę, z której ponownie wyjął gumę truskawkową. Uważnie przeczytał wszystkie informacje znajdujące się na etykiecie, po czym spojrzał w kierunku wiszącego nad wejściem zegara. - Jeszcze nie działa? Już powinno.
- Co "nie działa"? - Andrzej Nowak poczuł ciarki na plecach. Dech mu zapierało. - Co "nie działa"?! - wrzasnął i próbował się podnieść, ale z niedowierzaniem stwierdził, że jego mięśnie odmawiają posłuszeństwa.
- No, działa - stwierdził spokojny już doktor Nowak, nie przywracając jednak swojemu głosowi dawnej wesołości. Zamiast tego wydawał się zwyczajnie znudzony.
Andrzej Nowak rozpaczliwie łapał oddech, powoli zsuwając się z krzesła. Doktor Nowak wstał i podszedł do rozmówcy, po czym wyznał:
- Ja nie wiem, co z panem zrobią. Wiem tylko, że o niczym nie będzie pan pamiętał, a za około dwie minuty straci pan przytomność. Nasza rozmowa musiała się odbyć - jej wspomnienie zostanie w losowy sposób pocięte i wrzucone do pańskiej pamięci, tak by zdawał pan sobie sprawę z niektórych faktów, jak smak ulubionej gumy albo przyznanie się do zamordowania córki. Swoją drogą, świetna ta guma, prawda? Na krótką chwilę rozjaśniła panu umysł, ten skok percepcji, ilorazu inteligencji… ale nic nie trwa wiecznie. Reszta zależy od nich. Tutaj zaczyna się pańska podróż.
Andrzej Nowak obserwował doktora Nowaka przerażonym wzrokiem, nie był już w stanie wydobyć z siebie choćby jęknięcia.
- Wszyscy się czegoś boimy, panie Nowak.
Na dźwięk pukania do drzwi, doktor Nowak wstał. Wiedział, kto przyszedł. Westchnął i powiedział:
- Proszę.
[[/tab]]
W drzwiach stanął mężczyzna wysoki, barczysty, o bystrym i czujnym spojrzeniu. Bez słowa rozejrzał się po gabinecie, zatrzymując wzrok na leżącym przy biurku ciele.
- Guma zadziałała, czy dalej mam do ciebie mówić "Nowak"? - spytał oschle, z pewną dozą kpiny w głosie.
- Zadziałała - stwierdził krótko doktor i przykucnął, by sprawdzić, czy Andrzej Nowak wciąż oddycha.
- Naprawdę dalej przedstawiasz się nowym jako "doktor Nowak"? - dopytywał mężczyzna, podchodząc do biurka. - Nie chcesz używać swojego prawdziwego nazwiska?
- To byłoby nieprofesjonalne - oświadczył obruszony doktor. Wyprostował się w momencie, gdy jego gość poprawiał akurat przypiętą do swojego kitla plakietkę: Fundacja SCP. Doktor Tępicki. Poziom 1. - Zresztą, ja pracuję również z ludźmi, nie z kolegami z biura…
- Przecież tu przyszedłem - powiedział znudzony Tępicki, bawiąc się słuchawką fałszywego telefonu - przyszedłem i naraziłem się, że zobaczy mnie ten tu - wskazał głową nieprzytomnego Andrzeja Nowaka. - Też żyję na krawędzi, Zbytowski - stwierdził z ironicznym uśmiechem.
- Nie przy nim! - oburzył się doktor Zbytowski, do niedawna nazywany doktorem Nowakiem. - Nie jestem pewien, czy do końca stracił świadomość, wciąż może usłyszeć…
- Zbytowski - przerwał podniesionym głosem Tępicki - nawet nie jesteś w pełni doktorem. Prawdę mówiąc mało kogo obchodzisz. I zdajesz sobie z tego sprawę. Jeśli chcesz, możesz zamienić się miejscami z naszym nowym pracownikiem klasy D, jak on ma…?
- Nowak - burknął Zbytowski.
- Nowak! - Tępicki klasnął. - Znakomicie, nikt nie zauważy!
- Po co tutaj przyszedłeś, Tępicki? - Zbytowski czuł się coraz podlej.
- Żeby ci powiedzieć, że masz przyprowadzić wózek inwalidzki i przynieść naszywkę… - Wyciągnął z kieszeni kitla małą kartkę. - "D-7044". Z tego, co mi powiedziano, wszystko czeka w pomieszczeniu zaopatrzeniowym numer dwadzieścia, czyli parę korytarzy stąd.
- Czy przypadkiem nie miałeś po drodze? Nie mogłeś sam tego załatwić? - spytał zdenerwowany Zbytowski.
- Muszę przypilnować twojego sobowtóra - powiedział swobodnie Tępicki - na wypadek gdyby wstał i zaczął podsłuchiwać. - Znów się uśmiechnął.
Zbytowski stał przez chwilę nieruchomo. Z Tępickim mierzyli się wzrokiem. Wreszcie wyszedł, zamykając za sobą drzwi.
Tyle lat tu pracuję - myślał zirytowany Zbytowski, przemierzając korytarz - i nawet nie wiem, gdzie ich wszystkich wywożą.
Słabe promienie popołudniowego słońca oświetlały wnętrze Skrzydła Cywilnego Ośrodka 7. Zanosiło się na burzę, choć istniała jeszcze minimalna szansa na rozpogodzenie.
Kiedy doktor Zbytowski znalazł pomieszczenie zaopatrzeniowe numer dwadzieścia, ze zdziwieniem stwierdził, że było zamknięte. Szczęśliwie za zakrętem odszukał jednego z pracowników obsługi, który jednak zdziwił go jeszcze bardziej:
- To pomieszczenie jest nieczynne od miesiąca - stwierdził spokojnie - i zniszczono wszystko, co się w nim znajdowało.
- A wózek inwalidzki? Był tam wózek inwalidzki?
Mężczyzna wzruszył ramionami.
- Ale nie sądzę. Przechowywano w nim głównie jakieś środki chemiczne, teraz planują, zdaje się, przekształcić całość na składowisko starych metalowych części z różnego rodzaju ustrojstwa.
Ten Tępicki ma tupet - pomyślał zirytowany Zbytowski.
- A po co panu wózek inwalidzki? - spytał mężczyzna.
- Bo męczy mnie chodzenie tutaj - odparł Zbytowski i machnął ręką.
Tymczasem doktor Tępicki wciąż czekał. Wezwał już, kogo miał wezwać, więc pozostało mu czekanie. Jako że jednak nie należał do ludzi przepadających za bezczynnością, po chwili zaczął przyglądać się nowemu pracownikowi klasy D.
Sylwetkę ma dobrą - myślał - pewnie nieźle biega. Biceps i przedramiona zdecydowanie wypracowane w więziennej siłowni, tylko z klatką słabo. Nogi też nie zachwycają. Ale może to nic złego. Nos krzywy. Czyli potrafi się bić. Hm, szybki, potrafi się bić, odciski na dłoniach, więc chwyt też pewnie silny… o, i żonaty - stwierdził, dostrzegając na palcu Andrzeja Nowaka obrączkę. - Ciekawe…
W tym momencie, zupełnie niespodziewanie, Andrzej Nowak jęknął. Doktor Tępicki odsunął się odruchowo, ale szybko zrozumiał, że nie jest w żaden sposób zagrożony i na jego ustach zagościł uśmiech. Spokojnie obserwował, jak oddech mężczyzny przyspiesza, a jego źrenice rozszerzają się do granic możliwości. Minutę stękał i próbował wykonać jakikolwiek ruch. Wreszcie słabym, zachrypniętym głosem wydusił:
- Co… jesteszcze złymi… złymi ludszmi - oświadczył, z każdym wyrazem robiąc się tylko bardziej czerwony.
- Zło - powiedział uradowany doktor Tępicki, stając tuż nad Andrzejem Nowakiem - to pojęcie względne, drogi panie. Niech pan uzna…
- Ja… - cedził wciąż Andrzej Nowak.
Ja jestem świadomy, wszystko słyszę, gdzie jest ten doktor Zbytowski, który dał mi gumę? Gdzie on jest?! - myślał, ale nic nie powiedział. Poczuł, że jego powieki się zamykają. - Spokojnie… opanować oddech… będą myśleć, że dalej jestem nieprzytomny… Skurwiele!
- I odpłynął - stwierdził z satysfakcją doktor Tępicki. Chwile potem usłyszał dźwięk otwieranych drzwi. Widząc, kto stanął w progu, uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Wchodź, proszę. Zaraz przyjdzie.
Doktor Zbytowski powoli kroczył w kierunku swojego gabinetu. Nie miał ani wózka, ani naszywki. Przynosił ze sobą tylko złość.
"Bardzo śmieszne, Tępicki" - podejmował w myślach wyimaginowaną konwersację. - "Myślisz, że nie wiedziałem, że to pomieszczenie jest nieczynne?"… nie, to źle zabrzmi, głupio, przecież tam poszedłem… A może: "Tępicki, masz na nazwisko Tępicki, bo jesteś taki tępy, że pomyliłeś pomieszczenia?"… chyba w porządku. Powinien nie mieć możliwości ripostowania, szczególnie jeśli przybiorę groźny wyraz twarzy.
Kiedy wreszcie znalazł się przed wejściem do gabinetu, odetchnął. Szybko zebrał myśli i pewnie nacisnął klamkę.
Jednak widok, jaki zastał, odebrał mu mowę.
Tępicki opierał się ręką o blat jego biurka. Obok, na wózku inwalidzkim, siedział nieprzytomny Andrzej Nowak. Ale w gabinecie pojawiła się również trzecia osoba i to jej widok najbardziej dziwił Zbytowskiego - strażnik; mający ponad dwa metry wzrostu, wyglądający co najmniej groźnie.
- Jesteś! - rzucił mu na powitanie uradowany Tępicki. - Wybacz, ale zapomniałem, że z tamtego pomieszczenia wynieśli wczoraj wózek. Całe szczęście znalazł się strażnik - wskazał kolosa - który mi go dostarczył.
- Pomieszczenie jest nieczynne od miesiąca - wypowiedział cicho pierwsze słowa, które przyszły mu do głowy. Powietrze stało się gęste i ciężkie; Zbytowski miał wrażenie, że za chwilę może nie mieć czym oddychać.
- No tak… - przyznał Tępicki, odruchowo pstrykając palcami. Robił to zawsze, kiedy był zakłopotany. - Cóż, więc nie będę cię trzymał w niepewności, Zbytowski. Po tego więźnia - poklepał Andrzeja Nowaka po ramieniu - mogli wysłać każdego, również zerówki. Ale wybrali mnie, bo uznali, że z ust kolegi ta informacja zabrzmi lepiej.
Zbytowski wciąż nie do końca wiedział jak powinien interpretować sytuację, w której się znalazł. Mimo to jego kończyny zdrętwiały, a myśli szumiały w głowie.
- Paskudna sytuacja - przyznał Tępicki, spoglądając na strażnika. Po kilku sekundach przenikliwej ciszy, dał mu sygnał skinieniem głowy.
Zbytowski nie protestował, gdy potężny mężczyzna wykręcił jego dłonie i zacisnął na nadgarstkach kajdanki. Nie wypowiedział nawet słowa. Tylko cały czas zastanawiał się, jak mogło do tego dojść.
- Wybacz całe to zamieszanie - mówił dalej Tępicki, nie ruszając się z miejsca - ale pomyślałem, że mogłaby ci przyjść do głowy ucieczka. Zatem - zostaniesz teraz przetransportowany do celi, gdzie oddasz swój fundacyjny uniform i plakietkę, a następnie otrzymasz preparat amnezyjny klasy A. Później wrócisz do żony i zjesz obiad. Odbierzesz pocztę i ze zdziwieniem stwierdzisz, że otrzymałeś posadę jako prezes… jakiegoś zakładu, nie pamiętam, jak się nazywał.
- Zwalniacie mnie - stwierdził słabo.
- Ale nie bierz tego do siebie - powiedział uśmiechnięty Tępicki. - Na życie zarobisz. A awans tutaj mógłby przynieść same szkody. Dla ciebie. Rozumiesz, szkody psychiczne. Zasadniczo "góra" uznała, że zwyczajnie nie masz wystarczających kompetencji. Że… że się nie nadajesz - Wzruszył ramionami.
- "Góra"… - powtórzył Zbytowski. - Nie mam nawet pojęcia, z kogo składa się ta "góra". - Spojrzał Tępickiemu w oczy.
- Czasem lepiej nie wiedzieć - stwierdził sucho. - Do widzenia, panie Zbytowski.
I Zbytowski został wyprowadzony.
Tępicki rozejrzał się po pustym gabinecie.
Trzeba będzie znaleźć kogoś na zastępstwo - pomyślał. Upewnił się, że skórzane paski na kostkach i nadgarstkach Andrzeja Nowaka zostały dostatecznie mocno zaciśnięcie. Sprawdził godzinę. - Już pewnie czekają. Czas najwyższy.
Chwycił wystające z oparcia wózka rączki i ruszył w kierunku wyjścia z Ośrodka 7.
Niebo pokryły gęste ołowiane chmury, całkowicie zasłaniając słabe słońce i przykrywając ziemię niepokojącym cieniem. Wszyscy musieli pogodzić się z faktem, iż nie dojdzie do rozpogodzenia. Doktor Tępicki zaraz po opuszczeniu budynku usłyszał w oddali pierwszy grzmot. Użył tylnego wyjścia — prowadziło na małe podwórze, skąd po pracowników Fundacji przyjeżdżano, by zabierać ich do poszczególnych placówek. Nie inaczej było tym razem. Fundacyjna furgonetka, biała, z włączonymi długimi światłami, fałszywym numerem rejestracyjnym i przyciemnianymi szybami, oczekiwała nadejścia pasażerów.
Tępicki trwał chwilę w bezruchu, przyglądając się niebu. Ciepły, lepki wiatr co jakiś czas lekko poruszał jego krótkimi włosami. Doktor odczuwał niewytłumaczalny niepokój. Zanim popchnął wózek z Andrzejem Nowakiem w stronę furgonetki, rozejrzał się nerwowo, czując, że powód, dla którego teraz marszczył brwi, ma w zasięgu wzroku. Nie mylił się.
Brak naszywki - pomyślał zirytowany, dostrzegając brak numeru na plecach pana Nowaka. - Ale… w Strefie pewnie wyrobią - przypuścił, zerkając w stronę kierowcy furgonetki, który choć zaniepokojenia w żaden sposób nie wyrażał, mógłby pomyśleć jeszcze coś złego o pracowniku naukowym z pierwszym poziomem upoważnienia, gdyby ten poinformował, że musi się cofnąć i załatwić formalność.
Tępicki westchnął.
Źle się dzieje, że już nawet na ludziach nie można polegać - pomyślał, wspominając Zbytowskiego. Zacisnął dłonie na oparciu wózka inwalidzkiego i powoli pomaszerował w stronę środka transportu, wciąż myśląc o prawdopodobnej reprymendzie, jaką otrzyma po dotarciu na miejsce.
Tymczasem Andrzej Nowak śnił. Nie wiedział, czy zapadł w sen ze zmęczenia, czy może guma, którą został poczęstowany, dopiero zaczynała prawidłowo działać. Jego oddech zwolnił, ustabilizował się, a ciało wypełniło przyjemne ciepło. Widział doktorów Tępickiego i Zbytowskiego, stojących nieruchomo obok siebie w bardzo jasnym pomieszczeniu. Ich spojrzenia były nieobecne, patrzyli w dal, na jakiś nieokreślony punkt za jego plecami. Nowak dostrzegał również własne dłonie. Mógł się poruszać. Był wściekły. Zacisnął pięści, a z jego płuc wydobył się ryk okrutny, przeraźliwy, niemal zwierzęcy. Miał zamiar rzucić się na doktorów, wyrządzić im najgorszą z możliwych krzywd, zrekompensować za wszystkie cierpienia, których mu przysporzyli. Jednak zanim wykonał pierwszy krok, doktor Tępicki niespodziewanie spojrzał w stronę doktora Zbytowskiego, po czym zamachnął się i uderzył go pięścią w twarz. Zbytowski padł na ziemię jak kłoda, ciężko, zupełnie bezwładnie. Andrzej Nowak poczuł, że grunt ucieka mu spod stóp. Sekundę później sam leżał na ziemi, obserwując mijającego go olbrzymiego strażnika, który prowadził wózek inwalidzki. Strażnik z troską w głosie spytał doktora Zbytowskiego, czy ten dobrze się czuje, a następnie, nie oczekując odpowiedzi, wsadził go na wózek. Po kilku sekundach przenikliwego milczenia poinformował również, iż kolejne takie uderzenie byłoby śmiertelne. Ukłonił się doktorowi Tępickiemu i szybko opuścił pomieszczenie, choć Andrzej Nowak nie potrafił ustalić, w jaki sposób tego dokonał.
Zostali z Tępickim sam na sam. Nowak wstał, ponownie czując narastającą złość. Znów nie dał jej jednak upustu - z sufitu na wysokość szyi doktora niespodziewanie spadł bowiem stryczek. Tępicki złapał grubą pętlę i przełożył przez nią głowę, następnie prawą dłonią chwytając metrowej długości dźwignię, która nie wiadomo skąd pojawiła się tuż obok prawej nogi doktora, a po pociągnięciu której podłoga miała usunąć się spod jego stóp.
Andrzej Nowak poczuł napływające do oczu łzy. Błagalnym tonem wykrzyknął w stronę Tępickiego, by "tego nie robił". Ten uśmiechnął się groteskowo i gestem lewej dłoni wskazał jakieś miejsce za Nowakiem. Pan Nowak natychmiast odwrócił głowę, dostrzegając ciemność, ciemność tak przenikliwą, że zaparła mu dech w piersiach. Ponownie skierował wzrok w stronę Tępickiego; doktor powoli pociągał za dźwignię. Andrzej Nowak chciał krzyknąć raz jeszcze, ale kiedy tylko otworzył usta, zauważył, że ciemność zza jego pleców zaczyna ogarniać całe pomieszczenie. Tępicki wciąż się uśmiechał i wciąż powoli pociągał za dźwignię.
Ale czy doktor się powiesił? Tego Andrzej Nowak wiedzieć nie mógł, bowiem w pewnym momencie ciemność zasłoniła przebieg tej dramatycznej sceny. Wówczas też na dobre stracił przytomność.
Doktor Tępicki obserwował powoli znikające mu z oczu miasto. Czekało ich jeszcze wiele kilometrów drogi, oczywiście w całkowitej ciszy, w całkowitym skupieniu i w całkowitej izolacji. Prowadzący furgonetkę kierowca nie mógł zadawać żadnych pytań, nie mógł poruszać kwestii związanych z życiem przewożonych pasażerów, nie wiedział i nie mógł wiedzieć, co czai się za murami budynku, do którego zmierzali. Mógł tylko stwierdzać fakty, jak: "Zaraz będzie stromy podjazd" albo "Stoimy w korku". I - jako pracownik względnie zbędny - mógł stracić życie, gdyby doktora naszła ochota, by mu je odebrać.
Doktor Tępicki nie myślał jednak o kierowcy. W zasadzie nie myślał o niczym. Obserwował tylko szczyty najwyższych budynków znajdujących się w mieście, ponieważ reszta zabudowań już dawno zniknęła mu z oczu. Na zewnątrz robiło się coraz ciemniej, głównie z powodu kłębiących się ponad nimi granatowych chmur. Tam, dokąd jechali, z pewnością wykluwała się już potężna burza. Może to sprawiło, że doktor Tępicki nieco się zasmucił. Nad miastem wciąż było tylko szaro, a tutaj, w tym lesie, do którego wjeżdżali, a który wydawał się nieprzenikniony i odrzucający, panowała niemal ciemność.
- N… nazywam się… Andrzej. Chyba Andrzej… tak, Andrzej. Albo Tomasz. Raczej Andrzej. Andrzej Nowak. - Głos Andrzeja Nowaka drżał. Drżała też reszta jego ciała. Siedział naprzeciwko mężczyzny w śnieżnobiałym kitlu, z twarzy przypominającego bankowego urzędnika - świeżo ogolony i ostrzyżony, lekko uśmiechnięty, śmiało patrzący w oczy pragnącego unikać kontaktu wzrokowego Andrzeja Nowaka, czym dodatkowo go stresował. Problem polegał na tym, że mężczyzna ów, którego od Andrzeja Nowaka oddzielało szerokie, metalowe, pomalowane białą farbą biurko, był kimś znacznie potężniejszym od urzędnika. I Andrzej Nowak miał tego świadomość. - Urodziłem się w roku… tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym pierwsz… tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym. - Język mu się plątał, a spojrzenie błądziło po całym gabinecie. - Piąty marzec. Piątego marca się urodziłem. Tego roku, o którym mówiłem.
Mężczyzna uśmiechał się bez przerwy. Jego splecione dłonie spoczywały na blacie biurka. Siedział wyprostowany, wyczekującym spojrzeniem zdając się zachęcać Andrzeja Nowaka do mówienia. Jednak Andrzej Nowak patrzył w jego stronę tylko wtedy, gdy chciał sprawdzić, czy przypadkiem nie śni. Szczypał się nawet w dłonie, oczywiście tak, by siedzący przed nim mężczyzna tego nie zauważył. Ale gabinet nie znikał. Mężczyzna nie znikał. I nie znikała błyszcząca plakietka przypięta do kieszeni jego kitla: Fundacja SCP. Poziom 0.
Nagle Andrzej Nowak poczuł, że brakuje mu tchu. Biel całego gabinetu wywoływała nudności i ból oczu, a mężczyzna posiadający zerowy poziom upoważnienia zdawał się zlewać z otoczeniem. Andrzej Nowak oczami wyobraźni widział siebie jeszcze pół godziny temu - wprowadzany do tej olbrzymiej, sterylnej placówki z workiem na głowie, by nie mógł ocenić, gdzie się znajduje. Przez całą trwającą pięć godzin podróż z więzienia nikt się do niego nie odezwał. Nie otrzymał wyjaśnienia, dlaczego został zabrany z celi śmierci, dlaczego właśnie on i dlaczego wszystko przebiegło tak płynnie. Tylko groźba od barczystego strażnika, zanim został wrzucony do gabinetu - ma się przedstawić i powiedzieć kilka słów o sobie.
- Panie Nowak? - Głos mężczyzny wyrwał go z rozmyśleń. Gwałtownie poderwał głowę i uśmiechnął się nerwowo. - Panie Nowak, dziękuję za to krótkie przedstawienie… siebie. - Zachowywał przyjazny wyraz twarzy. - Ja również jestem Nowak, doktor Nowak. Widzi pan, jaki ten świat mały? - Doktor Nowak parsknął śmiechem. - Zapewne zastanawia się pan, co tutaj robi?
- Ja… tak, tak, myślę właśnie… tak. - Zbyt mocno skinął głową.
- Cóż, moim zadaniem jest odpowiedzieć panu najlepiej, jak to możliwe - przyznał wesoło doktor Nowak, nie poruszając się nawet o centymetr. - Najpierw jednak niech pan powie… za co odsiadywał pan wyrok?
Andrzej Nowak czuł strach. Przeszywający strach. Z jakiegoś powodu bał się siedzącego przed nim człowieka. Bał się go bardziej niż śmierci. Chciał wrócić do więzienia. Chciał tam zginąć. Tylko dlaczego?
- Ja… - zaczął po chwili i mrugnął kilkukrotnie. - Za zabójstwo. Za zabójstwo siedziałem.
- Zabójstwo? Cóż za niespodzianka! - wykrzyknął uradowany doktor Nowak, co jeszcze mocniej speszyło jego rozmówcę. - Jakie zabójstwo? Podwójne, potrójne, z gwałtem, ze zbezczeszczeniem, a może wszystko naraz? - dopytywał ze szczerym zainteresowaniem.
- Pojedyncze. Jedno tylko - wyznał i poczuł, jak do oczu napływają mu łzy. - Córkę zabiłem. Ale… ale przypadkowo, moja żona, ona…
- Córkę? - przerwał doktor Nowak. - Córkę pan zabił? I za córkę dali panu karę śmierci?
- Wypadła przez okno - wycedził, zaciskając zęby.
- Wypadła? - zdziwił się doktor Nowak. - Więc jest pan niewinny?
Andrzej Nowak nie był pewien, czy doktor z niego szydzi, ale nie potrafił też zebrać w sobie na tyle odwagi, bo go o to zapytać.
- Tak, wypadła - stwierdził nieco ostrzej. - Wypadła, ale moja żona… moja żona powiedziała, że ja ją wyrzuciłem. I nie mogłem się bronić. Nie miałem jak. Przekupiła sędziego, jestem pewien! Ta głupia…
- Hej, hej, hej… - Doktor Nowak wykonał pierwszy ruch - gest dłoni oznajmiający, że jego rozmówca powinien się wstrzymać. - Bez nerwów, panie Nowak. Może chciałby pan się poczęstować gumą? Na uspokojenie?
Czując dominację doktora, Andrzej Nowak skinął głową, myśląc przy tym jednak, że w zasadzie ma na gumę ochotę. Był jednak przekonany, że otrzyma jakąś miętową, której nienawidził. Ale ku jego zaskoczeniu doktor Nowak wyjął z szuflady biurka gumę o smaku truskawkowym, którą Andrzej Nowak uwielbiał i z chęcią się nią poczęstował.
- Dobrze, rozumiem zatem - kontynuował doktor Nowak - że został pan skazany za niewinność. Nie, nie, nie, proszę nie protestować! - wykrzyknął, widząc zdenerwowane spojrzenie pana Nowaka. - Doskonale rozumiem, naprawdę doskonale. Sam byłem kiedyś naczelnikiem więzienia i…
- Co to za miejsce? - spytał niespodziewanie Andrzej Nowak, jakby guma truskawkowa dodała mu pewności siebie.
- To? - zapytał doktor Nowak, wiarygodnie udając zdziwienie i rozglądając się po gabinecie tak, jakby sam po raz pierwszy widział go na oczy. - Panie Nowak, znajduje się pan w Fundacji SCP, nigdy pan nie słyszał? - spytał wesoło.
- Nie - wyznał sucho Andrzej Nowak, czując powoli narastającą irytację. Uświadomił też sobie, że nie jest zakuty w kajdanki. Po jego głowie nagle zaczęły chodzić różne myśli, których jeszcze przed chwilą do siebie nie dopuszczał.
- To dziwne - oznajmił zszokowany doktor Nowak. - Powinien pan wiedzieć, że jesteśmy organizacją stworzoną przez prezydenta, by… działać bezzwłocznie, kiedy wyda akt łaski, o którym nie można jednak powiedzieć publicznie…
- Pierdoli pan, doktorze - warknął Andrzej Nowak i sam przestraszył się własnych słów. - To znaczy, ja… - chciał przeprosić, ale wszelkie wyrazy, jakie dotychczas znał, zdawały się w jednej chwili opuścić jego głowę.
- Cóż… - Doktor Nowak spoważniał. - Jeśli tak, może mimo wszystko prezydent podjął złą decyzję…
- Nie, nie! - jęknął Andrzej Nowak, zauważając, że doktor Nowak sięga po słuchawkę stojącego na biurku telefonu. Mężczyźni mierzyli się wzrokiem. Spojrzenie jednego było przepełnione pewnością siebie, a drugiego - strachem.
- Proszę pana, niech pan posłucha - mówił spanikowany Andrzej Nowak, a w głowie mu szumiało. Poczuł, że wyżuł gumę. - Nie chciałem tego powiedzieć, tylko coś…
- Halo? - doktor Nowak dawno już wybrał numer. - Halo, tak, dzwonię w sprawie pana Nowaka. - Rzucił rozmówcy nienawistne spojrzenie. - Tak, nie dostosowuje się. No co? Chyba weźmiemy innego, prawda? Tylu oddałoby wszystko za uwolnienie…
- Nie! - Tym razem Andrzej Nowak poderwał się z krzesła. - Proszę, niech pan…
- Nie możemy? - Doktor Nowak wciąż mierzył pana Nowaka wzorkiem. - Cóż… rozumiem. Rozumiem. Trudno, jakoś dam radę. Dziękuję. Tak, zadziałało. Lepiej niż sądziłem. Do widzenia. - Odłożył słuchawkę. - Niech pan siada - polecił natychmiast. Andrzej Nowak od razu zajął miejsce.
Chwilę trwali w ciszy.
- To śmieszne - stwierdził chłodno doktor Nowak, a ton, w jakim przemawiał, zmienił się nie do poznania. - Jeszcze kilka minut temu bardziej niż śmierci bał się pan mnie. A jednak skorzystanie z fałszywego telefonu i samo napomknięcie o pana odesłaniu nagle zmieniło pańskie perspektywy o sto osiemdziesiąt stopni.
Andrzej Nowak poczuł, że krew w jego żyłach tężeje, a włosy stają dęba.
- Skąd pan… - Chrząknął, bo nagle zaschło mu w gardle. - Skąd pan wie, o czym myślałem?
- No jasna cholera! - Doktor Nowak niemal wyrwał szufladę, z której ponownie wyjął gumę truskawkową. Uważnie przeczytał wszystkie informacje znajdujące się na etykiecie, po czym spojrzał w kierunku wiszącego nad wejściem zegara. - Jeszcze nie działa? Już powinno.
- Co "nie działa"? - Andrzej Nowak poczuł ciarki na plecach. Dech mu zapierało. - Co "nie działa"?! - wrzasnął i próbował się podnieść, ale z niedowierzaniem stwierdził, że jego mięśnie odmawiają posłuszeństwa.
- No, działa - stwierdził spokojny już doktor Nowak, nie przywracając jednak swojemu głosowi dawnej wesołości. Zamiast tego wydawał się zwyczajnie znudzony.
Andrzej Nowak rozpaczliwie łapał oddech, powoli zsuwając się z krzesła. Doktor Nowak wstał i podszedł do rozmówcy, po czym wyznał:
- Ja nie wiem, co z panem zrobią. Wiem tylko, że o niczym nie będzie pan pamiętał, a za około dwie minuty straci pan przytomność. Nasza rozmowa musiała się odbyć - jej wspomnienie zostanie w losowy sposób pocięte i wrzucone do pańskiej pamięci, tak by zdawał pan sobie sprawę z niektórych faktów, jak smak ulubionej gumy albo przyznanie się do zamordowania córki. Swoją drogą, świetna ta guma, prawda? Na krótką chwilę rozjaśniła panu umysł, ten skok percepcji, ilorazu inteligencji… ale nic nie trwa wiecznie. Reszta zależy od nich. Tutaj zaczyna się pańska podróż.
Andrzej Nowak obserwował doktora Nowaka przerażonym wzrokiem, nie był już w stanie wydobyć z siebie choćby jęknięcia.
- Wszyscy się czegoś boimy, panie Nowak.
Na dźwięk pukania do drzwi, doktor Nowak wstał. Wiedział, kto przyszedł. Westchnął i powiedział:
- Proszę.
W drzwiach stanął mężczyzna wysoki, barczysty, o bystrym i czujnym spojrzeniu. Bez słowa rozejrzał się po gabinecie, zatrzymując wzrok na leżącym przy biurku ciele.
- Guma zadziałała, czy dalej mam do ciebie mówić "Nowak"? - spytał oschle, z pewną dozą kpiny w głosie.
- Zadziałała - stwierdził krótko doktor i przykucnął, by sprawdzić, czy Andrzej Nowak wciąż oddycha.
- Naprawdę dalej przedstawiasz się nowym jako "doktor Nowak"? - dopytywał mężczyzna, podchodząc do biurka. - Nie chcesz używać swojego prawdziwego nazwiska?
- To byłoby nieprofesjonalne - oświadczył obruszony doktor. Wyprostował się w momencie, gdy jego gość poprawiał akurat przypiętą do swojego kitla plakietkę: Fundacja SCP. Doktor Tępicki. Poziom 1. - Zresztą, ja pracuję również z ludźmi, nie z kolegami z biura…
- Przecież tu przyszedłem - powiedział znudzony Tępicki, bawiąc się słuchawką fałszywego telefonu - przyszedłem i naraziłem się, że zobaczy mnie ten tu - wskazał głową nieprzytomnego Andrzeja Nowaka. - Też żyję na krawędzi, Zbytowski - stwierdził z ironicznym uśmiechem.
- Nie przy nim! - oburzył się doktor Zbytowski, do niedawna nazywany doktorem Nowakiem. - Nie jestem pewien, czy do końca stracił świadomość, wciąż może usłyszeć…
- Zbytowski - przerwał podniesionym głosem Tępicki - nawet nie jesteś w pełni doktorem. Prawdę mówiąc mało kogo obchodzisz. I zdajesz sobie z tego sprawę. Jeśli chcesz, możesz zamienić się miejscami z naszym nowym pracownikiem klasy D, jak on ma…?
- Nowak - burknął Zbytowski.
- Nowak! - Tępicki klasnął. - Znakomicie, nikt nie zauważy!
- Po co tutaj przyszedłeś, Tępicki? - Zbytowski czuł się coraz podlej.
- Żeby ci powiedzieć, że masz przyprowadzić wózek inwalidzki i przynieść naszywkę… - Wyciągnął z kieszeni kitla małą kartkę. - "D-7044". Z tego, co mi powiedziano, wszystko czeka w pomieszczeniu zaopatrzeniowym numer dwadzieścia, czyli parę korytarzy stąd.
- Czy przypadkiem nie miałeś po drodze? Nie mogłeś sam tego załatwić? - spytał zdenerwowany Zbytowski.
- Muszę przypilnować twojego sobowtóra - powiedział swobodnie Tępicki - na wypadek gdyby wstał i zaczął podsłuchiwać. - Znów się uśmiechnął.
Zbytowski stał przez chwilę nieruchomo. Z Tępickim mierzyli się wzrokiem. Wreszcie wyszedł, zamykając za sobą drzwi.
Tyle lat tu pracuję - myślał zirytowany Zbytowski, przemierzając korytarz - i nawet nie wiem, gdzie ich wszystkich wywożą.
Słabe promienie popołudniowego słońca oświetlały wnętrze Skrzydła Cywilnego Ośrodka 7. Zanosiło się na burzę, choć istniała jeszcze minimalna szansa na rozpogodzenie.
Kiedy doktor Zbytowski znalazł pomieszczenie zaopatrzeniowe numer dwadzieścia, ze zdziwieniem stwierdził, że było zamknięte. Szczęśliwie za zakrętem odszukał jednego z pracowników obsługi, który jednak zdziwił go jeszcze bardziej:
- To pomieszczenie jest nieczynne od miesiąca - stwierdził spokojnie - i zniszczono wszystko, co się w nim znajdowało.
- A wózek inwalidzki? Był tam wózek inwalidzki?
Mężczyzna wzruszył ramionami.
- Ale nie sądzę. Przechowywano w nim głównie jakieś środki chemiczne, teraz planują, zdaje się, przekształcić całość na składowisko starych metalowych części z różnego rodzaju ustrojstwa.
Ten Tępicki ma tupet - pomyślał zirytowany Zbytowski.
- A po co panu wózek inwalidzki? - spytał mężczyzna.
- Bo męczy mnie chodzenie tutaj - odparł Zbytowski i machnął ręką.
Tymczasem doktor Tępicki wciąż czekał. Wezwał już, kogo miał wezwać, więc pozostało mu czekanie. Jako że jednak nie należał do ludzi przepadających za bezczynnością, po chwili zaczął przyglądać się nowemu pracownikowi klasy D.
Sylwetkę ma dobrą - myślał - pewnie nieźle biega. Biceps i przedramiona zdecydowanie wypracowane w więziennej siłowni, tylko z klatką słabo. Nogi też nie zachwycają. Ale może to nic złego. Nos krzywy. Czyli potrafi się bić. Hm, szybki, potrafi się bić, odciski na dłoniach, więc chwyt też pewnie silny… o, i żonaty - stwierdził, dostrzegając na palcu Andrzeja Nowaka obrączkę. - Ciekawe…
W tym momencie, zupełnie niespodziewanie, Andrzej Nowak jęknął. Doktor Tępicki odsunął się odruchowo, ale szybko zrozumiał, że nie jest w żaden sposób zagrożony i na jego ustach zagościł uśmiech. Spokojnie obserwował, jak oddech mężczyzny przyspiesza, a jego źrenice rozszerzają się do granic możliwości. Minutę stękał i próbował wykonać jakikolwiek ruch. Wreszcie słabym, zachrypniętym głosem wydusił:
- Co… jesteszcze złymi… złymi ludszmi - oświadczył, z każdym wyrazem robiąc się tylko bardziej czerwony.
- Zło - powiedział uradowany doktor Tępicki, stając tuż nad Andrzejem Nowakiem - to pojęcie względne, drogi panie. Niech pan uzna…
- Ja… - cedził wciąż Andrzej Nowak.
Ja jestem świadomy, wszystko słyszę, gdzie jest ten doktor Zbytowski, który dał mi gumę? Gdzie on jest?! - myślał, ale nic nie powiedział. Poczuł, że jego powieki się zamykają. - Spokojnie… opanować oddech… będą myśleć, że dalej jestem nieprzytomny… Skurwiele!
- I odpłynął - stwierdził z satysfakcją doktor Tępicki. Chwile potem usłyszał dźwięk otwieranych drzwi. Widząc, kto stanął w progu, uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Wchodź, proszę. Zaraz przyjdzie.
Doktor Zbytowski powoli kroczył w kierunku swojego gabinetu. Nie miał ani wózka, ani naszywki. Przynosił ze sobą tylko złość.
"Bardzo śmieszne, Tępicki" - podejmował w myślach wyimaginowaną konwersację. - "Myślisz, że nie wiedziałem, że to pomieszczenie jest nieczynne?"… nie, to źle zabrzmi, głupio, przecież tam poszedłem… A może: "Tępicki, masz na nazwisko Tępicki, bo jesteś taki tępy, że pomyliłeś pomieszczenia?"… chyba w porządku. Powinien nie mieć możliwości ripostowania, szczególnie jeśli przybiorę groźny wyraz twarzy.
Kiedy wreszcie znalazł się przed wejściem do gabinetu, odetchnął. Szybko zebrał myśli i pewnie nacisnął klamkę.
Jednak widok, jaki zastał, odebrał mu mowę.
Tępicki opierał się ręką o blat jego biurka. Obok, na wózku inwalidzkim, siedział nieprzytomny Andrzej Nowak. Ale w gabinecie pojawiła się również trzecia osoba i to jej widok najbardziej dziwił Zbytowskiego - strażnik; mający ponad dwa metry wzrostu, wyglądający co najmniej groźnie.
- Jesteś! - rzucił mu na powitanie uradowany Tępicki. - Wybacz, ale zapomniałem, że z tamtego pomieszczenia wynieśli wczoraj wózek. Całe szczęście znalazł się strażnik - wskazał kolosa - który mi go dostarczył.
- Pomieszczenie jest nieczynne od miesiąca - wypowiedział cicho pierwsze słowa, które przyszły mu do głowy. Powietrze stało się gęste i ciężkie; Zbytowski miał wrażenie, że za chwilę może nie mieć czym oddychać.
- No tak… - przyznał Tępicki, odruchowo pstrykając palcami. Robił to zawsze, kiedy był zakłopotany. - Cóż, więc nie będę cię trzymał w niepewności, Zbytowski. Po tego więźnia - poklepał Andrzeja Nowaka po ramieniu - mogli wysłać każdego, również zerówki. Ale wybrali mnie, bo uznali, że z ust kolegi ta informacja zabrzmi lepiej.
Zbytowski wciąż nie do końca wiedział jak powinien interpretować sytuację, w której się znalazł. Mimo to jego kończyny zdrętwiały, a myśli szumiały w głowie.
- Paskudna sytuacja - przyznał Tępicki, spoglądając na strażnika. Po kilku sekundach przenikliwej ciszy, dał mu sygnał skinieniem głowy.
Zbytowski nie protestował, gdy potężny mężczyzna wykręcił jego dłonie i zacisnął na nadgarstkach kajdanki. Nie wypowiedział nawet słowa. Tylko cały czas zastanawiał się, jak mogło do tego dojść.
- Wybacz całe to zamieszanie - mówił dalej Tępicki, nie ruszając się z miejsca - ale pomyślałem, że mogłaby ci przyjść do głowy ucieczka. Zatem - zostaniesz teraz przetransportowany do celi, gdzie oddasz swój fundacyjny uniform i plakietkę, a następnie otrzymasz preparat amnezyjny klasy A. Później wrócisz do żony i zjesz obiad. Odbierzesz pocztę i ze zdziwieniem stwierdzisz, że otrzymałeś posadę jako prezes… jakiegoś zakładu, nie pamiętam, jak się nazywał.
- Zwalniacie mnie - stwierdził słabo.
- Ale nie bierz tego do siebie - powiedział uśmiechnięty Tępicki. - Na życie zarobisz. A awans tutaj mógłby przynieść same szkody. Dla ciebie. Rozumiesz, szkody psychiczne. Zasadniczo "góra" uznała, że zwyczajnie nie masz wystarczających kompetencji. Że… że się nie nadajesz - Wzruszył ramionami.
- "Góra"… - powtórzył Zbytowski. - Nie mam nawet pojęcia, z kogo składa się ta "góra". - Spojrzał Tępickiemu w oczy.
- Czasem lepiej nie wiedzieć - stwierdził sucho. - Do widzenia, panie Zbytowski.
I Zbytowski został wyprowadzony.
Tępicki rozejrzał się po pustym gabinecie.
Trzeba będzie znaleźć kogoś na zastępstwo - pomyślał. Upewnił się, że skórzane paski na kostkach i nadgarstkach Andrzeja Nowaka zostały dostatecznie mocno zaciśnięcie. Sprawdził godzinę. - Już pewnie czekają. Czas najwyższy.
Chwycił wystające z oparcia wózka rączki i ruszył w kierunku wyjścia z Ośrodka 7.
Niebo pokryły gęste ołowiane chmury, całkowicie zasłaniając słabe słońce i przykrywając ziemię niepokojącym cieniem. Wszyscy musieli pogodzić się z faktem, iż nie dojdzie do rozpogodzenia. Doktor Tępicki zaraz po opuszczeniu budynku usłyszał w oddali pierwszy grzmot. Użył tylnego wyjścia — prowadziło na małe podwórze, skąd po pracowników Fundacji przyjeżdżano, by zabierać ich do poszczególnych placówek. Nie inaczej było tym razem. Fundacyjna furgonetka, biała, z włączonymi długimi światłami, fałszywym numerem rejestracyjnym i przyciemnianymi szybami, oczekiwała nadejścia pasażerów.
Tępicki trwał chwilę w bezruchu, przyglądając się niebu. Ciepły, lepki wiatr co jakiś czas lekko poruszał jego krótkimi włosami. Doktor odczuwał niewytłumaczalny niepokój. Zanim popchnął wózek z Andrzejem Nowakiem w stronę furgonetki, rozejrzał się nerwowo, czując, że powód, dla którego teraz marszczył brwi, ma w zasięgu wzroku. Nie mylił się.
Brak naszywki - pomyślał zirytowany, dostrzegając brak numeru na plecach pana Nowaka. - Ale… w Strefie pewnie wyrobią - przypuścił, zerkając w stronę kierowcy furgonetki, który choć zaniepokojenia w żaden sposób nie wyrażał, mógłby pomyśleć jeszcze coś złego o pracowniku naukowym z pierwszym poziomem upoważnienia, gdyby ten poinformował, że musi się cofnąć i załatwić formalność.
Tępicki westchnął.
Źle się dzieje, że już nawet na ludziach nie można polegać - pomyślał, wspominając Zbytowskiego. Zacisnął dłonie na oparciu wózka inwalidzkiego i powoli pomaszerował w stronę środka transportu, wciąż myśląc o prawdopodobnej reprymendzie, jaką otrzyma po dotarciu na miejsce.
Tymczasem Andrzej Nowak śnił. Nie wiedział, czy zapadł w sen ze zmęczenia, czy może guma, którą został poczęstowany, dopiero zaczynała prawidłowo działać. Jego oddech zwolnił, ustabilizował się, a ciało wypełniło przyjemne ciepło. Widział doktorów Tępickiego i Zbytowskiego, stojących nieruchomo obok siebie w bardzo jasnym pomieszczeniu. Ich spojrzenia były nieobecne, patrzyli w dal, na jakiś nieokreślony punkt za jego plecami. Nowak dostrzegał również własne dłonie. Mógł się poruszać. Był wściekły. Zacisnął pięści, a z jego płuc wydobył się ryk okrutny, przeraźliwy, niemal zwierzęcy. Miał zamiar rzucić się na doktorów, wyrządzić im najgorszą z możliwych krzywd, zrekompensować za wszystkie cierpienia, których mu przysporzyli. Jednak zanim wykonał pierwszy krok, doktor Tępicki niespodziewanie spojrzał w stronę doktora Zbytowskiego, po czym zamachnął się i uderzył go pięścią w twarz. Zbytowski padł na ziemię jak kłoda, ciężko, zupełnie bezwładnie. Andrzej Nowak poczuł, że grunt ucieka mu spod stóp. Sekundę później sam leżał na ziemi, obserwując mijającego go olbrzymiego strażnika, który prowadził wózek inwalidzki. Strażnik z troską w głosie spytał doktora Zbytowskiego, czy ten dobrze się czuje, a następnie, nie oczekując odpowiedzi, wsadził go na wózek. Po kilku sekundach przenikliwego milczenia poinformował również, iż kolejne takie uderzenie byłoby śmiertelne. Ukłonił się doktorowi Tępickiemu i szybko opuścił pomieszczenie, choć Andrzej Nowak nie potrafił ustalić, w jaki sposób tego dokonał.
Zostali z Tępickim sam na sam. Nowak wstał, ponownie czując narastającą złość. Znów nie dał jej jednak upustu - z sufitu na wysokość szyi doktora niespodziewanie spadł bowiem stryczek. Tępicki złapał grubą pętlę i przełożył przez nią głowę, następnie prawą dłonią chwytając metrowej długości dźwignię, która nie wiadomo skąd pojawiła się tuż obok prawej nogi doktora, a po pociągnięciu której podłoga miała usunąć się spod jego stóp.
Andrzej Nowak poczuł napływające do oczu łzy. Błagalnym tonem wykrzyknął w stronę Tępickiego, by "tego nie robił". Ten uśmiechnął się groteskowo i gestem lewej dłoni wskazał jakieś miejsce za Nowakiem. Pan Nowak natychmiast odwrócił głowę, dostrzegając ciemność, ciemność tak przenikliwą, że zaparła mu dech w piersiach. Ponownie skierował wzrok w stronę Tępickiego; doktor powoli pociągał za dźwignię. Andrzej Nowak chciał krzyknąć raz jeszcze, ale kiedy tylko otworzył usta, zauważył, że ciemność zza jego pleców zaczyna ogarniać całe pomieszczenie. Tępicki wciąż się uśmiechał i wciąż powoli pociągał za dźwignię.
Ale czy doktor się powiesił? Tego Andrzej Nowak wiedzieć nie mógł, bowiem w pewnym momencie ciemność zasłoniła przebieg tej dramatycznej sceny. Wówczas też na dobre stracił przytomność.
Doktor Tępicki obserwował powoli znikające mu z oczu miasto. Czekało ich jeszcze wiele kilometrów drogi, oczywiście w całkowitej ciszy, w całkowitym skupieniu i w całkowitej izolacji. Prowadzący furgonetkę kierowca nie mógł zadawać żadnych pytań, nie mógł poruszać kwestii związanych z życiem przewożonych pasażerów, nie wiedział i nie mógł wiedzieć, co czai się za murami budynku, do którego zmierzali. Mógł tylko stwierdzać fakty, jak: "Zaraz będzie stromy podjazd" albo "Stoimy w korku". I - jako pracownik względnie zbędny - mógł stracić życie, gdyby doktora naszła ochota, by mu je odebrać.
Doktor Tępicki nie myślał jednak o kierowcy. W zasadzie nie myślał o niczym. Obserwował tylko szczyty najwyższych budynków znajdujących się w mieście, ponieważ reszta zabudowań już dawno zniknęła mu z oczu. Na zewnątrz robiło się coraz ciemniej, głównie z powodu kłębiących się ponad nimi granatowych chmur. Tam, dokąd jechali, z pewnością wykluwała się już potężna burza. Może to sprawiło, że doktor Tępicki nieco się zasmucił. Nad miastem wciąż było tylko szaro, a tutaj, w tym lesie, do którego wjeżdżali, a który wydawał się nieprzenikniony i odrzucający, panowała niemal ciemność.
- N… nazywam się… Andrzej. Chyba Andrzej… tak, Andrzej. Albo Tomasz. Raczej Andrzej. Andrzej Nowak. - Głos Andrzeja Nowaka drżał. Drżała też reszta jego ciała. Siedział naprzeciwko mężczyzny w śnieżnobiałym kitlu, z twarzy przypominającego bankowego urzędnika - świeżo ogolony i ostrzyżony, lekko uśmiechnięty, śmiało patrzący w oczy pragnącego unikać kontaktu wzrokowego Andrzeja Nowaka, czym dodatkowo go stresował. Problem polegał na tym, że mężczyzna ów, którego od Andrzeja Nowaka oddzielało szerokie, metalowe, pomalowane białą farbą biurko, był kimś znacznie potężniejszym od urzędnika. I Andrzej Nowak miał tego świadomość. - Urodziłem się w roku… tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym pierwsz… tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym. - Język mu się plątał, a spojrzenie błądziło po całym gabinecie. - Piąty marzec. Piątego marca się urodziłem. Tego roku, o którym mówiłem.
Mężczyzna uśmiechał się bez przerwy. Jego splecione dłonie spoczywały na blacie biurka. Siedział wyprostowany, wyczekującym spojrzeniem zdając się zachęcać Andrzeja Nowaka do mówienia. Jednak Andrzej Nowak patrzył w jego stronę tylko wtedy, gdy chciał sprawdzić, czy przypadkiem nie śni. Szczypał się nawet w dłonie, oczywiście tak, by siedzący przed nim mężczyzna tego nie zauważył. Ale gabinet nie znikał. Mężczyzna nie znikał. I nie znikała błyszcząca plakietka przypięta do kieszeni jego kitla: Fundacja SCP. Poziom 0.
Nagle Andrzej Nowak poczuł, że brakuje mu tchu. Biel całego gabinetu wywoływała nudności i ból oczu, a mężczyzna posiadający zerowy poziom upoważnienia zdawał się zlewać z otoczeniem. Andrzej Nowak oczami wyobraźni widział siebie jeszcze pół godziny temu - wprowadzany do tej olbrzymiej, sterylnej placówki z workiem na głowie, by nie mógł ocenić, gdzie się znajduje. Przez całą trwającą pięć godzin podróż z więzienia nikt się do niego nie odezwał. Nie otrzymał wyjaśnienia, dlaczego został zabrany z celi śmierci, dlaczego właśnie on i dlaczego wszystko przebiegło tak płynnie. Tylko groźba od barczystego strażnika, zanim został wrzucony do gabinetu - ma się przedstawić i powiedzieć kilka słów o sobie.
- Panie Nowak? - Głos mężczyzny wyrwał go z rozmyśleń. Gwałtownie poderwał głowę i uśmiechnął się nerwowo. - Panie Nowak, dziękuję za to krótkie przedstawienie… siebie. - Zachowywał przyjazny wyraz twarzy. - Ja również jestem Nowak, doktor Nowak. Widzi pan, jaki ten świat mały? - Doktor Nowak parsknął śmiechem. - Zapewne zastanawia się pan, co tutaj robi?
- Ja… tak, tak, myślę właśnie… tak. - Zbyt mocno skinął głową.
- Cóż, moim zadaniem jest odpowiedzieć panu najlepiej, jak to możliwe - przyznał wesoło doktor Nowak, nie poruszając się nawet o centymetr. - Najpierw jednak niech pan powie… za co odsiadywał pan wyrok?
Andrzej Nowak czuł strach. Przeszywający strach. Z jakiegoś powodu bał się siedzącego przed nim człowieka. Bał się go bardziej niż śmierci. Chciał wrócić do więzienia. Chciał tam zginąć. Tylko dlaczego?
- Ja… - zaczął po chwili i mrugnął kilkukrotnie. - Za zabójstwo. Za zabójstwo siedziałem.
- Zabójstwo? Cóż za niespodzianka! - wykrzyknął uradowany doktor Nowak, co jeszcze mocniej speszyło jego rozmówcę. - Jakie zabójstwo? Podwójne, potrójne, z gwałtem, ze zbezczeszczeniem, a może wszystko naraz? - dopytywał ze szczerym zainteresowaniem.
- Pojedyncze. Jedno tylko - wyznał i poczuł, jak do oczu napływają mu łzy. - Córkę zabiłem. Ale… ale przypadkowo, moja żona, ona…
- Córkę? - przerwał doktor Nowak. - Córkę pan zabił? I za córkę dali panu karę śmierci?
- Wypadła przez okno - wycedził, zaciskając zęby.
- Wypadła? - zdziwił się doktor Nowak. - Więc jest pan niewinny?
Andrzej Nowak nie był pewien, czy doktor z niego szydzi, ale nie potrafił też zebrać w sobie na tyle odwagi, bo go o to zapytać.
- Tak, wypadła - stwierdził nieco ostrzej. - Wypadła, ale moja żona… moja żona powiedziała, że ja ją wyrzuciłem. I nie mogłem się bronić. Nie miałem jak. Przekupiła sędziego, jestem pewien! Ta głupia…
- Hej, hej, hej… - Doktor Nowak wykonał pierwszy ruch - gest dłoni oznajmiający, że jego rozmówca powinien się wstrzymać. - Bez nerwów, panie Nowak. Może chciałby pan się poczęstować gumą? Na uspokojenie?
Czując dominację doktora, Andrzej Nowak skinął głową, myśląc przy tym jednak, że w zasadzie ma na gumę ochotę. Był jednak przekonany, że otrzyma jakąś miętową, której nienawidził. Ale ku jego zaskoczeniu doktor Nowak wyjął z szuflady biurka gumę o smaku truskawkowym, którą Andrzej Nowak uwielbiał i z chęcią się nią poczęstował.
- Dobrze, rozumiem zatem - kontynuował doktor Nowak - że został pan skazany za niewinność. Nie, nie, nie, proszę nie protestować! - wykrzyknął, widząc zdenerwowane spojrzenie pana Nowaka. - Doskonale rozumiem, naprawdę doskonale. Sam byłem kiedyś naczelnikiem więzienia i…
- Co to za miejsce? - spytał niespodziewanie Andrzej Nowak, jakby guma truskawkowa dodała mu pewności siebie.
- To? - zapytał doktor Nowak, wiarygodnie udając zdziwienie i rozglądając się po gabinecie tak, jakby sam po raz pierwszy widział go na oczy. - Panie Nowak, znajduje się pan w Fundacji SCP, nigdy pan nie słyszał? - spytał wesoło.
- Nie - wyznał sucho Andrzej Nowak, czując powoli narastającą irytację. Uświadomił też sobie, że nie jest zakuty w kajdanki. Po jego głowie nagle zaczęły chodzić różne myśli, których jeszcze przed chwilą do siebie nie dopuszczał.
- To dziwne - oznajmił zszokowany doktor Nowak. - Powinien pan wiedzieć, że jesteśmy organizacją stworzoną przez prezydenta, by… działać bezzwłocznie, kiedy wyda akt łaski, o którym nie można jednak powiedzieć publicznie…
- Pierdoli pan, doktorze - warknął Andrzej Nowak i sam przestraszył się własnych słów. - To znaczy, ja… - chciał przeprosić, ale wszelkie wyrazy, jakie dotychczas znał, zdawały się w jednej chwili opuścić jego głowę.
- Cóż… - Doktor Nowak spoważniał. - Jeśli tak, może mimo wszystko prezydent podjął złą decyzję…
- Nie, nie! - jęknął Andrzej Nowak, zauważając, że doktor Nowak sięga po słuchawkę stojącego na biurku telefonu. Mężczyźni mierzyli się wzrokiem. Spojrzenie jednego było przepełnione pewnością siebie, a drugiego - strachem.
- Proszę pana, niech pan posłucha - mówił spanikowany Andrzej Nowak, a w głowie mu szumiało. Poczuł, że wyżuł gumę. - Nie chciałem tego powiedzieć, tylko coś…
- Halo? - doktor Nowak dawno już wybrał numer. - Halo, tak, dzwonię w sprawie pana Nowaka. - Rzucił rozmówcy nienawistne spojrzenie. - Tak, nie dostosowuje się. No co? Chyba weźmiemy innego, prawda? Tylu oddałoby wszystko za uwolnienie…
- Nie! - Tym razem Andrzej Nowak poderwał się z krzesła. - Proszę, niech pan…
- Nie możemy? - Doktor Nowak wciąż mierzył pana Nowaka wzorkiem. - Cóż… rozumiem. Rozumiem. Trudno, jakoś dam radę. Dziękuję. Tak, zadziałało. Lepiej niż sądziłem. Do widzenia. - Odłożył słuchawkę. - Niech pan siada - polecił natychmiast. Andrzej Nowak od razu zajął miejsce.
Chwilę trwali w ciszy.
- To śmieszne - stwierdził chłodno doktor Nowak, a ton, w jakim przemawiał, zmienił się nie do poznania. - Jeszcze kilka minut temu bardziej niż śmierci bał się pan mnie. A jednak skorzystanie z fałszywego telefonu i samo napomknięcie o pana odesłaniu nagle zmieniło pańskie perspektywy o sto osiemdziesiąt stopni.
Andrzej Nowak poczuł, że krew w jego żyłach tężeje, a włosy stają dęba.
- Skąd pan… - Chrząknął, bo nagle zaschło mu w gardle. - Skąd pan wie, o czym myślałem?
- No jasna cholera! - Doktor Nowak niemal wyrwał szufladę, z której ponownie wyjął gumę truskawkową. Uważnie przeczytał wszystkie informacje znajdujące się na etykiecie, po czym spojrzał w kierunku wiszącego nad wejściem zegara. - Jeszcze nie działa? Już powinno.
- Co "nie działa"? - Andrzej Nowak poczuł ciarki na plecach. Dech mu zapierało. - Co "nie działa"?! - wrzasnął i próbował się podnieść, ale z niedowierzaniem stwierdził, że jego mięśnie odmawiają posłuszeństwa.
- No, działa - stwierdził spokojny już doktor Nowak, nie przywracając jednak swojemu głosowi dawnej wesołości. Zamiast tego wydawał się zwyczajnie znudzony.
Andrzej Nowak rozpaczliwie łapał oddech, powoli zsuwając się z krzesła. Doktor Nowak wstał i podszedł do rozmówcy, po czym wyznał:
- Ja nie wiem, co z panem zrobią. Wiem tylko, że o niczym nie będzie pan pamiętał, a za około dwie minuty straci pan przytomność. Nasza rozmowa musiała się odbyć - jej wspomnienie zostanie w losowy sposób pocięte i wrzucone do pańskiej pamięci, tak by zdawał pan sobie sprawę z niektórych faktów, jak smak ulubionej gumy albo przyznanie się do zamordowania córki. Swoją drogą, świetna ta guma, prawda? Na krótką chwilę rozjaśniła panu umysł, ten skok percepcji, ilorazu inteligencji… ale nic nie trwa wiecznie. Reszta zależy od nich. Tutaj zaczyna się pańska podróż.
Andrzej Nowak obserwował doktora Nowaka przerażonym wzrokiem, nie był już w stanie wydobyć z siebie choćby jęknięcia.
- Wszyscy się czegoś boimy, panie Nowak.
Na dźwięk pukania do drzwi, doktor Nowak wstał. Wiedział, kto przyszedł. Westchnął i powiedział:
- Proszę.
[[/tab]]
W drzwiach stanął mężczyzna wysoki, barczysty, o bystrym i czujnym spojrzeniu. Bez słowa rozejrzał się po gabinecie, zatrzymując wzrok na leżącym przy biurku ciele.
- Guma zadziałała, czy dalej mam do ciebie mówić "Nowak"? - spytał oschle, z pewną dozą kpiny w głosie.
- Zadziałała - stwierdził krótko doktor i przykucnął, by sprawdzić, czy Andrzej Nowak wciąż oddycha.
- Naprawdę dalej przedstawiasz się nowym jako "doktor Nowak"? - dopytywał mężczyzna, podchodząc do biurka. - Nie chcesz używać swojego prawdziwego nazwiska?
- To byłoby nieprofesjonalne - oświadczył obruszony doktor. Wyprostował się w momencie, gdy jego gość poprawiał akurat przypiętą do swojego kitla plakietkę: Fundacja SCP. Doktor Tępicki. Poziom 1. - Zresztą, ja pracuję również z ludźmi, nie z kolegami z biura…
- Przecież tu przyszedłem - powiedział znudzony Tępicki, bawiąc się słuchawką fałszywego telefonu - przyszedłem i naraziłem się, że zobaczy mnie ten tu - wskazał głową nieprzytomnego Andrzeja Nowaka. - Też żyję na krawędzi, Zbytowski - stwierdził z ironicznym uśmiechem.
- Nie przy nim! - oburzył się doktor Zbytowski, do niedawna nazywany doktorem Nowakiem. - Nie jestem pewien, czy do końca stracił świadomość, wciąż może usłyszeć…
- Zbytowski - przerwał podniesionym głosem Tępicki - nawet nie jesteś w pełni doktorem. Prawdę mówiąc mało kogo obchodzisz. I zdajesz sobie z tego sprawę. Jeśli chcesz, możesz zamienić się miejscami z naszym nowym pracownikiem klasy D, jak on ma…?
- Nowak - burknął Zbytowski.
- Nowak! - Tępicki klasnął. - Znakomicie, nikt nie zauważy!
- Po co tutaj przyszedłeś, Tępicki? - Zbytowski czuł się coraz podlej.
- Żeby ci powiedzieć, że masz przyprowadzić wózek inwalidzki i przynieść naszywkę… - Wyciągnął z kieszeni kitla małą kartkę. - "D-7044". Z tego, co mi powiedziano, wszystko czeka w pomieszczeniu zaopatrzeniowym numer dwadzieścia, czyli parę korytarzy stąd.
- Czy przypadkiem nie miałeś po drodze? Nie mogłeś sam tego załatwić? - spytał zdenerwowany Zbytowski.
- Muszę przypilnować twojego sobowtóra - powiedział swobodnie Tępicki - na wypadek gdyby wstał i zaczął podsłuchiwać. - Znów się uśmiechnął.
Zbytowski stał przez chwilę nieruchomo. Z Tępickim mierzyli się wzrokiem. Wreszcie wyszedł, zamykając za sobą drzwi.
Tyle lat tu pracuję - myślał zirytowany Zbytowski, przemierzając korytarz - i nawet nie wiem, gdzie ich wszystkich wywożą.
Słabe promienie popołudniowego słońca oświetlały wnętrze Skrzydła Cywilnego Ośrodka 7. Zanosiło się na burzę, choć istniała jeszcze minimalna szansa na rozpogodzenie.
Kiedy doktor Zbytowski znalazł pomieszczenie zaopatrzeniowe numer dwadzieścia, ze zdziwieniem stwierdził, że było zamknięte. Szczęśliwie za zakrętem odszukał jednego z pracowników obsługi, który jednak zdziwił go jeszcze bardziej:
- To pomieszczenie jest nieczynne od miesiąca - stwierdził spokojnie - i zniszczono wszystko, co się w nim znajdowało.
- A wózek inwalidzki? Był tam wózek inwalidzki?
Mężczyzna wzruszył ramionami.
- Ale nie sądzę. Przechowywano w nim głównie jakieś środki chemiczne, teraz planują, zdaje się, przekształcić całość na składowisko starych metalowych części z różnego rodzaju ustrojstwa.
Ten Tępicki ma tupet - pomyślał zirytowany Zbytowski.
- A po co panu wózek inwalidzki? - spytał mężczyzna.
- Bo męczy mnie chodzenie tutaj - odparł Zbytowski i machnął ręką.
Tymczasem doktor Tępicki wciąż czekał. Wezwał już, kogo miał wezwać, więc pozostało mu czekanie. Jako że jednak nie należał do ludzi przepadających za bezczynnością, po chwili zaczął przyglądać się nowemu pracownikowi klasy D.
Sylwetkę ma dobrą - myślał - pewnie nieźle biega. Biceps i przedramiona zdecydowanie wypracowane w więziennej siłowni, tylko z klatką słabo. Nogi też nie zachwycają. Ale może to nic złego. Nos krzywy. Czyli potrafi się bić. Hm, szybki, potrafi się bić, odciski na dłoniach, więc chwyt też pewnie silny… o, i żonaty - stwierdził, dostrzegając na palcu Andrzeja Nowaka obrączkę. - Ciekawe…
W tym momencie, zupełnie niespodziewanie, Andrzej Nowak jęknął. Doktor Tępicki odsunął się odruchowo, ale szybko zrozumiał, że nie jest w żaden sposób zagrożony i na jego ustach zagościł uśmiech. Spokojnie obserwował, jak oddech mężczyzny przyspiesza, a jego źrenice rozszerzają się do granic możliwości. Minutę stękał i próbował wykonać jakikolwiek ruch. Wreszcie słabym, zachrypniętym głosem wydusił:
- Co… jesteszcze złymi… złymi ludszmi - oświadczył, z każdym wyrazem robiąc się tylko bardziej czerwony.
- Zło - powiedział uradowany doktor Tępicki, stając tuż nad Andrzejem Nowakiem - to pojęcie względne, drogi panie. Niech pan uzna…
- Ja… - cedził wciąż Andrzej Nowak.
Ja jestem świadomy, wszystko słyszę, gdzie jest ten doktor Zbytowski, który dał mi gumę? Gdzie on jest?! - myślał, ale nic nie powiedział. Poczuł, że jego powieki się zamykają. - Spokojnie… opanować oddech… będą myśleć, że dalej jestem nieprzytomny… Skurwiele!
- I odpłynął - stwierdził z satysfakcją doktor Tępicki. Chwile potem usłyszał dźwięk otwieranych drzwi. Widząc, kto stanął w progu, uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Wchodź, proszę. Zaraz przyjdzie.
Doktor Zbytowski powoli kroczył w kierunku swojego gabinetu. Nie miał ani wózka, ani naszywki. Przynosił ze sobą tylko złość.
"Bardzo śmieszne, Tępicki" - podejmował w myślach wyimaginowaną konwersację. - "Myślisz, że nie wiedziałem, że to pomieszczenie jest nieczynne?"… nie, to źle zabrzmi, głupio, przecież tam poszedłem… A może: "Tępicki, masz na nazwisko Tępicki, bo jesteś taki tępy, że pomyliłeś pomieszczenia?"… chyba w porządku. Powinien nie mieć możliwości ripostowania, szczególnie jeśli przybiorę groźny wyraz twarzy.
Kiedy wreszcie znalazł się przed wejściem do gabinetu, odetchnął. Szybko zebrał myśli i pewnie nacisnął klamkę.
Jednak widok, jaki zastał, odebrał mu mowę.
Tępicki opierał się ręką o blat jego biurka. Obok, na wózku inwalidzkim, siedział nieprzytomny Andrzej Nowak. Ale w gabinecie pojawiła się również trzecia osoba i to jej widok najbardziej dziwił Zbytowskiego - strażnik; mający ponad dwa metry wzrostu, wyglądający co najmniej groźnie.
- Jesteś! - rzucił mu na powitanie uradowany Tępicki. - Wybacz, ale zapomniałem, że z tamtego pomieszczenia wynieśli wczoraj wózek. Całe szczęście znalazł się strażnik - wskazał kolosa - który mi go dostarczył.
- Pomieszczenie jest nieczynne od miesiąca - wypowiedział cicho pierwsze słowa, które przyszły mu do głowy. Powietrze stało się gęste i ciężkie; Zbytowski miał wrażenie, że za chwilę może nie mieć czym oddychać.
- No tak… - przyznał Tępicki, odruchowo pstrykając palcami. Robił to zawsze, kiedy był zakłopotany. - Cóż, więc nie będę cię trzymał w niepewności, Zbytowski. Po tego więźnia - poklepał Andrzeja Nowaka po ramieniu - mogli wysłać każdego, również zerówki. Ale wybrali mnie, bo uznali, że z ust kolegi ta informacja zabrzmi lepiej.
Zbytowski wciąż nie do końca wiedział jak powinien interpretować sytuację, w której się znalazł. Mimo to jego kończyny zdrętwiały, a myśli szumiały w głowie.
- Paskudna sytuacja - przyznał Tępicki, spoglądając na strażnika. Po kilku sekundach przenikliwej ciszy, dał mu sygnał skinieniem głowy.
Zbytowski nie protestował, gdy potężny mężczyzna wykręcił jego dłonie i zacisnął na nadgarstkach kajdanki. Nie wypowiedział nawet słowa. Tylko cały czas zastanawiał się, jak mogło do tego dojść.
- Wybacz całe to zamieszanie - mówił dalej Tępicki, nie ruszając się z miejsca - ale pomyślałem, że mogłaby ci przyjść do głowy ucieczka. Zatem - zostaniesz teraz przetransportowany do celi, gdzie oddasz swój fundacyjny uniform i plakietkę, a następnie otrzymasz preparat amnezyjny klasy A. Później wrócisz do żony i zjesz obiad. Odbierzesz pocztę i ze zdziwieniem stwierdzisz, że otrzymałeś posadę jako prezes… jakiegoś zakładu, nie pamiętam, jak się nazywał.
- Zwalniacie mnie - stwierdził słabo.
- Ale nie bierz tego do siebie - powiedział uśmiechnięty Tępicki. - Na życie zarobisz. A awans tutaj mógłby przynieść same szkody. Dla ciebie. Rozumiesz, szkody psychiczne. Zasadniczo "góra" uznała, że zwyczajnie nie masz wystarczających kompetencji. Że… że się nie nadajesz - Wzruszył ramionami.
- "Góra"… - powtórzył Zbytowski. - Nie mam nawet pojęcia, z kogo składa się ta "góra". - Spojrzał Tępickiemu w oczy.
- Czasem lepiej nie wiedzieć - stwierdził sucho. - Do widzenia, panie Zbytowski.
I Zbytowski został wyprowadzony.
Tępicki rozejrzał się po pustym gabinecie.
Trzeba będzie znaleźć kogoś na zastępstwo - pomyślał. Upewnił się, że skórzane paski na kostkach i nadgarstkach Andrzeja Nowaka zostały dostatecznie mocno zaciśnięcie. Sprawdził godzinę. - Już pewnie czekają. Czas najwyższy.
Chwycił wystające z oparcia wózka rączki i ruszył w kierunku wyjścia z Ośrodka 7.
Niebo pokryły gęste ołowiane chmury, całkowicie zasłaniając słabe słońce i przykrywając ziemię niepokojącym cieniem. Wszyscy musieli pogodzić się z faktem, iż nie dojdzie do rozpogodzenia. Doktor Tępicki zaraz po opuszczeniu budynku usłyszał w oddali pierwszy grzmot. Użył tylnego wyjścia — prowadziło na małe podwórze, skąd po pracowników Fundacji przyjeżdżano, by zabierać ich do poszczególnych placówek. Nie inaczej było tym razem. Fundacyjna furgonetka, biała, z włączonymi długimi światłami, fałszywym numerem rejestracyjnym i przyciemnianymi szybami, oczekiwała nadejścia pasażerów.
Tępicki trwał chwilę w bezruchu, przyglądając się niebu. Ciepły, lepki wiatr co jakiś czas lekko poruszał jego krótkimi włosami. Doktor odczuwał niewytłumaczalny niepokój. Zanim popchnął wózek z Andrzejem Nowakiem w stronę furgonetki, rozejrzał się nerwowo, czując, że powód, dla którego teraz marszczył brwi, ma w zasięgu wzroku. Nie mylił się.
Brak naszywki - pomyślał zirytowany, dostrzegając brak numeru na plecach pana Nowaka. - Ale… w Strefie pewnie wyrobią - przypuścił, zerkając w stronę kierowcy furgonetki, który choć zaniepokojenia w żaden sposób nie wyrażał, mógłby pomyśleć jeszcze coś złego o pracowniku naukowym z pierwszym poziomem upoważnienia, gdyby ten poinformował, że musi się cofnąć i załatwić formalność.
Tępicki westchnął.
Źle się dzieje, że już nawet na ludziach nie można polegać - pomyślał, wspominając Zbytowskiego. Zacisnął dłonie na oparciu wózka inwalidzkiego i powoli pomaszerował w stronę środka transportu, wciąż myśląc o prawdopodobnej reprymendzie, jaką otrzyma po dotarciu na miejsce.
Tymczasem Andrzej Nowak śnił. Nie wiedział, czy zapadł w sen ze zmęczenia, czy może guma, którą został poczęstowany, dopiero zaczynała prawidłowo działać. Jego oddech zwolnił, ustabilizował się, a ciało wypełniło przyjemne ciepło. Widział doktorów Tępickiego i Zbytowskiego, stojących nieruchomo obok siebie w bardzo jasnym pomieszczeniu. Ich spojrzenia były nieobecne, patrzyli w dal, na jakiś nieokreślony punkt za jego plecami. Nowak dostrzegał również własne dłonie. Mógł się poruszać. Był wściekły. Zacisnął pięści, a z jego płuc wydobył się ryk okrutny, przeraźliwy, niemal zwierzęcy. Miał zamiar rzucić się na doktorów, wyrządzić im najgorszą z możliwych krzywd, zrekompensować za wszystkie cierpienia, których mu przysporzyli. Jednak zanim wykonał pierwszy krok, doktor Tępicki niespodziewanie spojrzał w stronę doktora Zbytowskiego, po czym zamachnął się i uderzył go pięścią w twarz. Zbytowski padł na ziemię jak kłoda, ciężko, zupełnie bezwładnie. Andrzej Nowak poczuł, że grunt ucieka mu spod stóp. Sekundę później sam leżał na ziemi, obserwując mijającego go olbrzymiego strażnika, który prowadził wózek inwalidzki. Strażnik z troską w głosie spytał doktora Zbytowskiego, czy ten dobrze się czuje, a następnie, nie oczekując odpowiedzi, wsadził go na wózek. Po kilku sekundach przenikliwego milczenia poinformował również, iż kolejne takie uderzenie byłoby śmiertelne. Ukłonił się doktorowi Tępickiemu i szybko opuścił pomieszczenie, choć Andrzej Nowak nie potrafił ustalić, w jaki sposób tego dokonał.
Zostali z Tępickim sam na sam. Nowak wstał, ponownie czując narastającą złość. Znów nie dał jej jednak upustu - z sufitu na wysokość szyi doktora niespodziewanie spadł bowiem stryczek. Tępicki złapał grubą pętlę i przełożył przez nią głowę, następnie prawą dłonią chwytając metrowej długości dźwignię, która nie wiadomo skąd pojawiła się tuż obok prawej nogi doktora, a po pociągnięciu której podłoga miała usunąć się spod jego stóp.
Andrzej Nowak poczuł napływające do oczu łzy. Błagalnym tonem wykrzyknął w stronę Tępickiego, by "tego nie robił". Ten uśmiechnął się groteskowo i gestem lewej dłoni wskazał jakieś miejsce za Nowakiem. Pan Nowak natychmiast odwrócił głowę, dostrzegając ciemność, ciemność tak przenikliwą, że zaparła mu dech w piersiach. Ponownie skierował wzrok w stronę Tępickiego; doktor powoli pociągał za dźwignię. Andrzej Nowak chciał krzyknąć raz jeszcze, ale kiedy tylko otworzył usta, zauważył, że ciemność zza jego pleców zaczyna ogarniać całe pomieszczenie. Tępicki wciąż się uśmiechał i wciąż powoli pociągał za dźwignię.
Ale czy doktor się powiesił? Tego Andrzej Nowak wiedzieć nie mógł, bowiem w pewnym momencie ciemność zasłoniła przebieg tej dramatycznej sceny. Wówczas też na dobre stracił przytomność.
Doktor Tępicki obserwował powoli znikające mu z oczu miasto. Czekało ich jeszcze wiele kilometrów drogi, oczywiście w całkowitej ciszy, w całkowitym skupieniu i w całkowitej izolacji. Prowadzący furgonetkę kierowca nie mógł zadawać żadnych pytań, nie mógł poruszać kwestii związanych z życiem przewożonych pasażerów, nie wiedział i nie mógł wiedzieć, co czai się za murami budynku, do którego zmierzali. Mógł tylko stwierdzać fakty, jak: "Zaraz będzie stromy podjazd" albo "Stoimy w korku". I - jako pracownik względnie zbędny - mógł stracić życie, gdyby doktora naszła ochota, by mu je odebrać.
Doktor Tępicki nie myślał jednak o kierowcy. W zasadzie nie myślał o niczym. Obserwował tylko szczyty najwyższych budynków znajdujących się w mieście, ponieważ reszta zabudowań już dawno zniknęła mu z oczu. Na zewnątrz robiło się coraz ciemniej, głównie z powodu kłębiących się ponad nimi granatowych chmur. Tam, dokąd jechali, z pewnością wykluwała się już potężna burza. Może to sprawiło, że doktor Tępicki nieco się zasmucił. Nad miastem wciąż było tylko szaro, a tutaj, w tym lesie, do którego wjeżdżali, a który wydawał się nieprzenikniony i odrzucający, panowała niemal ciemność.
[[tab 2]]